środa, 31 października 2018

Od Alice'a - Quest 1

Nie byłem nigdy naćpany. Nigdy się właściwie nie upiłem. Z pewnością nigdy nie jadłem żadnych podejrzanych grzybków ani nie wcierałem sobie maści astralnej w czoło, aby odlecieć.
A jednak teraz stranżalałem w podskokach przed zombie.
Niby nic nadzwyczajnego. Nie doznałem ponownie żadnego większego urazu głowy, cobym musiał sobie znowu przypominać wszystko, włącznie z moim imieniem i nazwiskiem, więc nie o to tu chodziło, że zapomniałem jakie są realia dzisiejszego świata.
Po prostu jak na mój gust zombiaki nie powinny gonić mnie na pełnym pędzie, z jakimiś pochodniami i widłami w rękach, jakbym był co najmniej czarownicą, która jakimś sposobem uznała, że błyskawiczna, choć nie do końca przemyślana ucieczka to najlepszy z możliwych sposobów na wymiganie się od wyroku spalenia na stosie. W dodatku jeszcze krzyczały. Jak matkę kocham. Ich słowa zlewały mi się w jedno z dudnieniem mojego własnego serca, które ulokowało mi się gdzieś w okolicach gardła, nie pozwalając mi nawet na swobodnie wzięcie oddechu.
Mógłbym przysiąc, że niczego nie brałem. Właściwie byłem tego pewien. Więc chyba mogłem w związku z tym uznać, że to nie ja jestem tutaj ten naćpany.
- Nie wiem, czego się nażarliście, ale mnie zostawcie! - wydarłem się do goniącej mnie hordy, nawet nie obracając się. Chyba wolałem nie widzieć, co mnie czeka. A poza tym, lepiej mi się biegło, gdy patrzyłem pod nogi. W innym wypadku już bym leżał.
Albo bym biegł razem z zombiakami, kto wie.
Szczerze mówiąc, czułem, że oni są tuż za mną. Teraz nie wydawali co prawda z siebie typowych dla nieumarłych jęków, zgrzytów, czy co oni tam do jasnej ciasnej popielatej w kratkę jeszcze robili, a zamiast tego słyszałem nawet niekiedy całkiem zrozumiałe dla mnie przekleństwa. Odpowiedziałbym im swoim trójjęzycznym zasobem, ale wolałem oszczędzać siły. Na szczęście tuż przed sobą zobaczyłem jakieś gigantyczne domostwo, typowy "dworek" z wielkimi, masywnymi drzwiami, odstraszającymi swoim wyglądem wybitymi oknami, wokół którego w dodatku rosły same poobdzierane z liści i kory drzewa; zasuszone i sięgające swoimi powykręcanymi gałęziami, jakby czatowały na świeże mięso, które nieopatrznie wpakowało się na ich teren. Dysząc niczym lokomotywa, na pełnym biegu wpakowałem się w ciężkie drzwi, szybkim slalomem wymijając zginające się w moją stronę niemrawo drzewa. Nawet nie zarejestrowałem, że nie było wiatru. Zamiast tego modliłem się w duchu, by drzwi nie okazały się zamknięte. Po dłuższej chwili siłowania się, gdy już miałem odpuścić i dać nura przez rozbite okno, drzwi puściły, a ja potknąłem się o próg, wbijając się całym ciałem w jakieś brudne i wymięte prześcieradło, które tak sobie po prostu stało tuż za drzwiami, uniemożliwiając mi przejście. Czułem, że nie miałem wiele czasu, więc spróbowałem zobaczyć cokolwiek innego niż przyszarzona biel, ale poskutkowało to tylko tym, że zaplątałem się w materiał i runąłem razem z nim na ziemię. Usłyszałem co prawda coś w rodzaju głuchego "Uff...", dochodzącego jakby spod materiału, ale nie przejmując się tym wstałem szybko, dokopałem zwiniętemu w brudny kłębek prześcieradłu i odwróciłem się w idealnym momencie, by zobaczyć wdrapującą się po schodach hordę zombie. Część podpierała się widłami i dyszała ciężko. Natychmiast popadając w panikę, zabrałem się do zamykania drzwi.
- Nie! Won! - piszczałem, siłując się z zombiakami. Ja pchałem w jedną stronę, oni w drugą i żadne z nas ani myślało odpuścić. Cholera by to wzięła.
W końcu jednak zawiasy przestały skrzypieć i, o dziwo, bardzo gładko ruszyły w stronę zombiaków, zrobiły to jednak na tyle nagle, że zanim zdążyłem się zorientować, poślizgnąłem się na rogu prześcieradła, wciąż leżącego smętnie na podłodze i zaliczyłem spektakularną glebę. Na szczęście podparłem się rękami, w innym wypadku musiałbym chyba zbierać zęby z kafelków.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że gdy drzwi się zatrzasnęły, zadziały się naraz trzy rzeczy: pierwsza - przestałem słyszeć pokrzykiwania przywróconych do życia zombiaków 2.0, druga - nagle zapaliły się kinkiety na ścianach hallu, trzecia - prześcieradło łkało cicho gdzieś za mną. Marszcząc brwi, podniosłem się do pionu, obmacując sobie przy okazji żebra. Zdecydowanym ruchem złapałem prześcieradło za zdeptany wcześniej przeze mnie róg i podniosłem je na wysokość oczu. Nic pod nim nie było. Prześcieradło jak prześcieradło. Trochę brudne, nieco wymięte. No cóż. Wzruszyłem ramionami i odrzuciłem je za siebie. Co prawda przez sekundę wydawało mi się, że słyszę zduszony okrzyk dochodzący z miejsca, gdzie prześcieradło zawisło na kinkiecie, ale miałem ważniejsze sprawy na głowie. Przede wszystkim, nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Nie pamiętałem, żebym uciekał przed tą bandą jakoś nie wiadomo jak długo, a przecież kiedy ostatnio byłem w tej okolicy, nie widziałem żadnego aż tak ogromnego domu. To był dosłownie dwór. Gigantyczne schody po obu stronach wejścia prowadziły na wyższe piętra, pomiędzy nimi oraz po ich bokach znajdowały się ciemne korytarze. Gwizdnąłem cicho pod nosem z uznaniem, po czym odwróciłem się. Nie wiedziałem dlaczego. Chyba mnie tak jakoś korciło, żeby zobaczyć drzwi.
Albo raczej: czy drzwi jeszcze tam są.
Nooo... Nie było ich.
Gapiłem się na łuk prowadzący do jakiegoś gabinetu, ale żadnych cholernych drzwi, a już tym bardziej wyjściowych, tutaj nie było.
Tylko prześcieradło na kinkiecie szarpało się niemrawo i piszczało.
- Oh, zamknij się. - mruknąłem pod nosem, postanawiając, że najpierw sprawdzę właśnie ten gabinet. No chyba że... Schody znikną...? Odwróciłem się.
Schody zniknęły. Patrzyłem na piwnicę.
- Nope. - stwierdziłem, o dziwo całkiem pogodnym tonem, jakby nie docierało do mnie, co się przed chwilą przed moimi oczami zadziało. Tak też w istocie było.
Tak czy inaczej, już wolałem gabinet. Jak nie ma schodów, to nie. Piwnica - spasuję. Zwróciłem się w kierunku gabinetu.
Były tam schody.
- No do jasnej ciasnej... - nie wytrzymałem w końcu, szczególnie iż na prześcieradle wiszącym obok drzwi pojawiła się półcentymetrowa dziura i w związku z tym piszczało coraz głośniej i coraz bardziej uciążliwie. Trudno, wyglądało na to, że jednak pójdę schodami. Wolałem się już nie obracać ponownie, bo by się jeszcze okazało, że piwnica to moja jedyna opcja, a jakoś mi się nie uśmiechało jej zwiedzać. Ruszyłem więc schodami po lewej, podziwiając przy okazji kunszt drewnianej barierki, dopóki się nie okazało, że lepiej jest jednak patrzeć pod nogi. Zebrałem się z pokrytych czerwonym dywanem stopni, otrzepałem z godnością i znów ruszyłem na górę, jednocześnie się rozglądając. Tyle, że to chyba nie był najlepszy pomysł. Przede wszystkim, nie było tych drugich schodów, choć powinny być tuż obok. Zamiast nich było lustro. Największe, jakie w zyciu widziałem, w dodatku w fatalnym stanie, bo całe poczerniałe i porysowane, ale i tak mogłem w nim zobaczyć siebie oraz kilka innych osób, które w tym samym czasie wchodziły po schodach na górę. Jedna kobieta nawet kiwnęła mi głową z uśmiechem. Odkiwnąłem jej, ucieszony, że istnieje chociaż jeden normalny człowiek, który nie chce mnie zabić - oczywiście ucieszony byłem dopóty, dopóki nie zorientowałem się, że na swoich schodach jestem całkowicie sam. W związku z tym, jak łatwo się domyśleć, resztę stopni pokonałem w tempie szybszym, niż zawodowy sprinter, choć z pewnością pod względem prędkości moje serce biło mnie na głowę. Przerażony potknąłem się o ostatni stopień i złapałem się czegoś okrytego białym prześcieradłem, aby złapać równowagę. Prawie mi się udało, ale tylko prawie, bo zaraz to coś wyrwało się i pociekło w dół schodów - czy też raczej spadło, gdyż kątem oka zarejestrowałem tylko białą kulkę materiału, toczącą się po stopniach w dół. Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem, co to było, ale mogło się nie szarpać, kiedy chciałem się tego przytrzymać. Mogło nie przeżyć upadku.
Nieco podbudowany tym, że cokolwiek tutaj mogło nie przeżyć spotkania ze mną, zająłem się uważnym rozglądaniem po korytarzu. Był stosunkowo ciemny, długi, a w dodatku nie było w nim żadnych drzwi, tylko puste ramy prowadziły do poszczególnych pokoi. Pamiętając, co działo się na dole (oczywiście pod warunkiem, że wciąż byłem na górze, patrząc na to, że schody mogły już zniknąć - nie zniknęły, sprawdziłem), postanowiłem nie patrzeć na inne pokoje, tylko od razu wbić do jednego z nich jak do siebie. Przynajmniej w ten sposób nie będzie mi żal, że do jakiegoś nie wszedłem. O ile to w ogóle mogło być możliwe w tym domu, w ten dzień.
Wszedłem do pokoju na lewo. Wyglądał całkiem normalnie. Stół, szafka z książkami, okno tak zakurzone, że świata nie widać. Wzruszyłem ramionami i wówczas zobaczyłem kolejne drzwi. Raz kozie śmierć, prawda? Nie obracając się, aby spojrzeć na korytarz, którego mogło już tam nie być, wszedłem dziarskim krokiem do pokoju połączonego z tym poprzednim. Ten już nie wyglądał tak normalnie. Owszem, też wyposażony był w stół, szafkę z książkami i zakurzone okno. Tyle że na oknie stał przerażająco wyglądający obraz (który, de facto, przedstawiał zakurzone okno), stół wyglądał tak, jakby coś przejechało po nim pełnym kompletem ostrych jak brzytwa pazurów, a w szafce brakowało książek. Stały za to na niej głowy. Manekinów i porcelanowych lalek, ale i tak wystraszyły mnie na tyle mocno, że natychmiast obróciłem się, aby przejść do tej milej wyglądającej wersji tego pokoju. Tyle że dom (lub moja wyobraźnia, kto wie) znów postanowił spłatać mi figla i zamiast poprzedniego pokoju z wyjściem na korytarz, znalazłem coś w rodzaju kuchni, tak brudnej, że zidentyfikowałem ją dopiero po wnętrzu otwartej lodówki. Z pewnością była tam sałata. Wszędzie bym poznał sałatę. Podszedłem do kuchni ostrożnie, jakby mi miał zaraz diabeł na twarz wyskoczyć, a gdy nic się nie stało, zrezygnowany zerknąłem za siebie. Oczywiście, pokój się zmienił. To była chyba sypialnia. Spore łóżko, etażerka, dywanik - te sprawy. No cóż. Rozdarty pomiędzy chęcią zbadania dwóch moich ulubionych pomieszczeń w każdym możliwym budynku, stałem w progu - jedną nogą w kuchni, drugą w sypialni. Jakoś na razie nic się nie zmieniało, więc korzystając z okazji, wyjąłem z kieszeni zapasową sznurówkę, jaką zawsze kitrałem przy sobie. Co prawda nie była byt długa, ale jakby połączyć nią dwa pomieszczenia, to może się nie zmienią? Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nie ruszając się z miejsca, jeden koniec Sznurówki Alice'a (Ha! Zbiłbym za to majątek! Po co komu Nić Ariadny?) przywiązałem do haczyka na ścierki w kuchni, drugi zaś przymocowałem do stojącej lampy w sypialni. Nie chciało mi się tylko zdejmować zarzuconego nań prześcieradła, więc postarałem się ścisnąć węzeł jak najmocniej, żeby nie spadł, jak pociągnę na sznurówkę. Nie wiedziałem dlaczego, ale wydawało mi się, że lampa pod prześcieradłem wydaje z siebie takie dźwięki, jakby nie mogła oddychać. Wzruszyłem ramionami. Może to z żarówką było coś nie tak. Zadowolony z siebie otrzepałem ręce i przestąpiłem przez próg do sypialni. Kuchnia tkwiła nieruchomo i chyba nie zamierzała uciekać, więc ucieszony z oswojenia przynajmniej jednego pokoju, rozejrzałem się po sypialni. Ładna była.
No ale kuchnia to jednak życie i pasja, więc postanowiłem i do niej zajrzeć na dłużej.
Szkoda tylko, że gdy nie poświęcałem jej uwagi, ona wzięła nogi... Ekhm... Ściany za pas i zniknęła, pozostawiając za sobą tylko znienawidzoną przeze mnie piwnicę. Westchnąłem, opierając dłonie o biodra. Na ziemi leżała idealnie ucięta połówka sznurówki. Drugi jej koniec, ten od sypialni, oczywiście wciąż był zawiązany w supeł, ale tym razem nie było w nim lampy. Zmarszczyłem brwi i rozejrzałem się. W ogóle lampa zniknęła. Prześcieradło zresztą też.
Nie mogłem długo nad nią rozpaczać, piwnica mnie jakoś szczególnie nie zachęcała do jej zwiedzenia, a przy tym lustro nad łóżkiem jakoś coraz bardziej mnie niepokoiło, więc postanowiłem skorzystać z drugich drzwi w sypialni - których zdecydowanie przedtem tam nie było, ale postanowiłem machnąć na ten fakt ręką. Już i tak zdawało mi się, że wariuję, widziałem rzeczy, których tu nie było, pokoje zmieniały układ, byłem pewien, że coś przed momentem za mną przebiegło, a przy tym, gdy wyszedłem przez zamaszyście otworzone drzwi na korytarz, nadepnąłem na prześcieradło, leżące tuż za progiem. Zirytowany, że ktoś cały czas zostawia mi te szmaty pod nogami, kopnąłem jęczące prześcieradło na bok i ruszyłem korytarzem przed siebie. Nie czułem się najlepiej. Wydawało mi się, że kręci mi się w głowie, wolałem nawet nie patrzeć w lustra, którymi ten korytarz zdawał się być usłany, a jeszcze w dodatku wydawało mi się, że gdy tylko przejdę przed jakimś lustrem, coś z niego wylatuje. No bo... Musiało mi się wydawać... Prawda? W końcu jednak nie wytrzymałem i obróciłem się. W oczy wpadło mi nic innego jak... książka. A dokładniej z jakieś trzydzieści książek, leżących bezwładnie na dywanie, niektóre otwarte na przypadkowych stronach, inne z zagiętymi kartkami. Nie wiedziałem, co za drań mógł tak potraktować książki, ale zaraz się o tym przekonałem, gdy jedną z nich dostałem prosto w łeb. Od siły uderzenia aż zatoczyłem się na ścianę, ramieniem uderzając w zimną taflę lustra. Nieco otępiały po tym ataku, wpatrzyłem się przed siebie, skąd byłem pewien, że wyleciała książka. Zdziwiło mnie tylko, że zdawała się wypaść z lustra. Nic innego tam nie było. Podszedłem nieco bliżej, ale nic nie widziałem. Dziwne. Przecież w tym lustrze widać tylko ścianę. Jak cokolwiek mogło wypaść z lustra? Prychnąłem pod nosem na swoją głupotę, ale wówczas oberwałem nagle jakimś ciężkostrawnym tomikiem poezji prosto między łopatki. Aż zaryłem czołem w lustro naprzeciwko.
- Au! Co u licha? - odezwałem się chyba pierwszy raz od wielu godzin, a przynajmniej takie miałem wrażenie, gdyż chrypiałem lekko, jakbym naprawdę dużo czasu się nie odzywał. Dlaczego więc pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem, skierowane były do lustra?
- Może dlatego, że stoisz i gapisz się na lustro jak na zjawisko, świrze? - odpowiedziało lustro na moje myśli, a drugie, to za mną, zawtórowało mu, rzucając mi przy okazji książką w łydkę. Syknąłem pod nosem, rozmasowując obolały mięsień. Lustro dalej było puste. Widać było jedynie ścianę, lekko brudną, butelkowozieloną. Nic nadzwyczajnego. Zero jakichkolwiek ludzi, którzy mogliby się w dodatku do mnie odezwać. Więc to chyba nie okno.
- Słucham? - zapytałem niezbyt mądrze, ale w tej chwili głowa, kręgosłup i noga rwały mnie tępym bólem, nie pozwalając na zbytnio inteligentne, a także logiczne rozumowanie. Gdyby pozwalały, przede wszystkim zobaczyłbym, że w lustrach nie ma także mojego odbicia. Ale nie zobaczyłem. Więc dalej tylko omiatałem pełnym bólu wzrokiem taflę przede mną, nie mogąc zrozumieć, co przed chwilą usłyszałem.
Zamiast odpowiedzi dostałem tylko książką w nos. A raczej bym dostał, gdybym nagle nie zorientował się, że widzę czyjąś kościstą rękę, która sekundę później miotnęła we mnie tekstem, który teraz ja trzymałem w dłoniach. Usłyszałem zduszone przekleństwo, a zaraz później coś, co brzmiało jak piskliwe "Ataaaaaak!". W sekundzie poleciały na mnie zakurzone tomiska, więc piszcząc musiałem salwować się błyskawiczną ucieczką wzdłuż korytarza, kiedy ze wszystkich luster, wiszących na obu ścianach tak gęsto, że niemalże przepychały się rogami, leciały na mnie powieści, dramaty i komedie, niekiedy trafiając mnie prosto w żebra, głowę czy kolana. W końcu poślizgnąłem się na "Makbecie" i pięknym łukiem poleciałem prosto do jakiegoś pokoju dziennego znajdującego się na drugim końcu korytarza, gdzie omal nie wpadłem do rozpalonego kominka. Właściwie nawet nie chodziło o to, że zabrakło mi kilku centymetrów do wylądowania w ogniu - od niechybnej śmierci uratowała mnie jakaś niska rzecz przykryta białym prześcieradłem, nieco naddartym, ze śladami butów na rogach. Uderzyłem w nią z całej siły, więc rogi prześcieradła tylko musnęły moje włosy, po czym rozległ się głośny wizg, gdy prześcieradło wylądowało w płomieniach zamiast mnie.
- Uf, było blisko. - mruknąłem pod nosem, krzywiąc się na dźwięki, jakie wydobywały się z paleniska, po czym wstałem i otrzepałem się, choć to chyba i tak nie miało już sensu. Moja (czarna) bluza z czaszką była już praktycznie szara od kurzu, (czarne) jeansy porozrywane na kolanach i biodrze i jedynie moje (czarne) glany wyglądały wciąż dokładnie tak samo jak wtedy, gdy tu biegłem, a więc uwalone były błotem i poprzyklejanymi doń liśćmi. No cóż. Wzruszyłem ramionami i rozejrzałem się. Zdecydowanie nie uśmiechało mi się wracać przez korytarz z szalonymi lustrami, szczególnie iż wmawiały mi, że to ja jestem niespełna rozumu, ale na szczęście okazało się, że przede mną znajdują się jeszcze drugie drzwi, w dodatku otwarte. Ucieszony ruszyłem natychmiast w ich kierunku.
- Zbliża się, uważaj! Czy twój plan jest gotowy? - usłyszałem nagle nieco mlaskający, cichy głos dochodzący z pokoju, do którego zmierzałem. Nieco zwolniłem kroku, ale dalej szedłem ostrożnie przed siebie. Ktoś tam był? I planował coś... na mnie?
- Oczywiście! - odsyczał mu drugi głos, jakby po przeciwnej stronie drzwi, niż ten pierwszy. Ktoś na mnie czekał z obu stron i zaatakuje mnie, jak tylko wejdę? Przestąpiłem ostrożnie jeszcze kilka kroków.
- Jesteś pewien, że to się uda? - mlaskający brzmiał dość sceptycznie, ale syczący zaraz zaczął go uspokajać.
- Nie martw się! Potykacz jest gotowy! Gdy tylko on się tu zbliży... Przejdzie przez te drzwi... Straci głowę!
Dziwny, świszczący śmiech po obu stronach framugi zjeżył mi włosy na karku. Ktoś zamontował linkę na wysokości mojej głowy, aby mnie jej pozbawić? Nieco oszołomiony zatrzymałem się jakieś trzy kroki od drzwi. Nie zamierzałem dać tym dwóm satysfakcji zabicia mnie, więc szybko wytrząsnąłem z rękawa jedno z moich zakrzywionych ostrzy. Trzymanie go przed sobą na wysokości szyi powinno załatwić sprawę. Zanim zdążyłem się rozmyślić, już ruszyłem przed siebie. Przeszedłem te trzy kroki, przeszedłem przez próg, przeszedłem przez... No właśnie, przez nic. Nie widziałem żadnej linki ani niczego w tym rodzaju. Czasami na filmach widziałem, że osoba po odcięciu głowy orientuje się o tym dopiero po chwili, jak już owa głowa zjeżdża jej z karku, więc szybko zacząłem macać się po szyi w poszukiwaniu jakiejkolwiek rany, ale gdy tylko usłyszałem chór zawiedzionych głosów, natychmiast przestałem. Przerażony obróciłem się do miejsca, skąd słyszałem oba głosy, wznosząc nóż wyżej. Nikogo jednak nie zobaczyłem, poczułem za to, że po ramieniu coś mi chodzi. Coś, co miało o wiele za dużo nóg... Wydarłem się i odskoczyłem gwałtownie do tyłu, gdy kątem oka zauważyłem na swoim obojczyku wymachującego zawzięcie łapkami i gapiącego się na mnie wściekle kilkoma parami czarnych ślepi pająka. Starałem się go z siebie strząsnąć, ale byłem tak przerażony, że ja się darłem, pająk się darł, nadpalone prześcieradło, które właśnie przygwoździłem sobą do ściany się darło. Wreszcie usłyszałem cichnący wrzask pająka, świadczący o tym, że niepożądany towarzysz spadł z mojego ramienia i wylądował gdzieś na podłodze, gdzie nieprzytomnie leżało prześcieradło, a obok niego jakiś mały kozik do obierania jabłek. Natychmiast wycofałem się sprintem pod przeciwległą ścianę, starając się znaleźć skubańca zanim on znajdzie mnie, jednak zamiast ataku stawonogów, doczekałem się tylko cichej rozmowy w okolicach drzwi.
- No to ci się udał plan...
- To był twój pomysł! Mówiłem, więcej sieci...
- Więcej sieci, więcej sieci... Gadaj zdrów. Jeszcze nigdy ci się nie udało...
- Udało mi się wiele razy! To ten był trefny!
- Sam jesteś trefny...
Po czym oba głosy, mlaszczący i syczący, oddaliły się w stronę pokoju z kominkiem, gdzie omal nie spłonąłem. Nie mając pojęcia, co tu się przed chwilą zadziało, zasłoniłem sobie na chwilę oczy dłonią, aby ochłonąć. Jak tak dalej miało pójść, to ja tu długo przeżyć nie mogłem. W końcu westchnąłem i odsłoniłem oczy. Pierwsze, co zauważyłem, to fakt, że prześcieradło zniknęło. Nóż też. Szkoda tylko, że i ściany. Pokój znów był inny. Teraz znowu byłem w korytarzu, ale krótszym i szerszym, no i, dzięki Bogu, nie było żadnych luster. Zamiast nich, pół ściany zajmowało jednak wielkie akwarium z rybkami. Nieco uspokojony - no bo przecież rybki akwariowe mnie chyba nie zjedzą? - podszedłem bliżej, aby przyjrzeć się zwierzątkom. Moja siostra miała kiedyś bojownika. I glonojada. Ten pierwszy nazywał się Macho. Drugi - Alice.
Wgapiłem się w zawartość akwarium. Ryby pływały leniwie, nie zwracając na mnie uwagi - ja za to na nie owszem i to coraz większą. Przede wszystkim, żywe ryby chyba nie powinny pływać brzuchami do góry, nieprawdaż? Poza tym, miałem dziwne wrażenie, że w ogóle pływają tyłem, naprzód ogonami. Jak to w ogóle mogło być możliwe, pojęcia nie miałem. Byłem już wykończony psychicznie. Chciałem już po prostu się stąd wydostać, nie miałem ochoty patrzeć się dłużej na odwrotne ryby, pająki planujące moją dekapitację czy pokoje, które zmieniają układ według własnego widzimisię. Ale przecież oczywiście nic nie mogło się zadziać tak, jak ja sobie tego życzyłem. Mamrocząc pod nosem coś, co od biedy można by było uznać za przekleństwo, zauważyłem, że w tafli akwarium odbija się coś na kształt niezwykle wysokiej kobiety w czarnej sukni do ziemi. Obróciłem się szybko. Zero kobiet w czarnych sukniach. Zerknąłem na akwarium. Kobieta w czarnej sukni. Już nawet nie chciało mi się przestraszyć. Byłem już znużony tym ciągłym uciekaniem i próbami ogarnięcia, co tu się u licha wyprawia. Dlatego też westchnąłem tylko i potarłem czoło znużonym gestem.
- Przepraszam? - rzuciłem do odbicia kobiety, która tkwiła nieruchomo pod ścianą i lampiła się na mnie bezczelnie. - Chyba się rybki pani zepsuły...? - rzuciłem, wskazując kciukiem na akwarium, po czym postałem chwilę, popatrzyłem - i wypadłem z pokoju, uznając, że to nudy. Oczywiście wyszczerzonych zębów godnych ryby głębinowej i półmetrowych szponów sięgających za mną nie zauważyłem. Gdyby zauważył, tobym może nie trzasnął drzwiami za mną z taką siłą. Zduszony pisk i pełne bólu i wściekłości syki umknęły już mojej uwadze, więc zszedłem tylko po schodach, jakie pojawiły się przede mną i stanąłem nagle w sporej jadalni. Na samym jej środku stał przeogromny stół zastawiony po brzegi niczym innym, jak tylko puszkami Coca Coli. Nawet nie zastanawiałem się długo. W końcu co to za różnica, czy umrę od zatrucia pokarmowego, czy z lepkich łapek pająków, rozstawiających pułapki po całym domu. Zgarnąłem zatem jedną z puszek i otworzyłem ją, wsłuchując się w satysfakcjonujący syk otwieranej zawleczki. Wziąwszy łyka napoju, przysiadłem na krawędzi stołu. Nie zdążyłem jednak nawet dobrze przełknąć płynu, a już zacząłem kaszleć i pluć.
- Co u licha? - wycharczałem już chyba po raz trzeci tego dnia, czy też raczej nocy. To coś smakowało dosłownie jak ocet. Wystawiłem język i zacząłem go skrobać, jakby mając nadzieję, że dzięki temu pozbędę się ohydnego smaku z ust, a gdy nic to nie dało, zerknąłem ponuro na trzymaną w ręku puszkę, wciągając język z powrotem do paszczy.
- Beznadzieja... - burknąłem i wylałem cały płyn z puszki do jakiejś sporej misy, którą znalazłem pod stołem. Nie wiedziałem, do czego miała niby służyć, szczególnie iż w niej znajdowało się jakieś stare prześcieradło w okropnym stanie, całe nadpalone, usmolone, lekko podarte i podeptane. Zdziwiłem się w duchu, kto tak traktuje swoją własność, ale skoro i tak wyglądało jak szmata do podłogi, to odrobina octu wyglądającego jak cola nie powinna mu zaszkodzić bardziej. Co prawda zaczęło cicho syczeć, ale ja, znudzony do granic możliwości, szczególnie iż nikt nie miotał we mnie książkami ani nie planował mojej śmierci, zacząłem otwierać kolejne puszki, wąchać je ostrożnie, po czym wylewać do misy, gdy tylko okazywało się, że to także nie życiodajna cola. W ten sposób w krótkim czasie opróżniłem chyba pół stołu, misa była już prawie pełna, gdy nagle usłyszałem ujadanie psa gdzieś w okolicy. Natychmiast zerwałem się, zostawiając w spokoju puszkę, na której grawerowałem swoje imię i zacząłem się rozglądać. Nie musiałem tego robić długo. Szczekający ogar szybko sam się pojawił, a dokładniej zleciał ze schodów w tempie torpedy i natychmiast dopadł do mojego buta. A przynajmniej chciał to zrobić, bo gdy tylko zarejestrowałem, że pies wcale nie wygląda jak pies, a bardziej właściwie jak ogryziony szkielet z resztkami zaschniętego mięsa na stawach, natychmiast obróciłem się o 180 stopni i w te pędy zacząłem uciekać wzdłuż stołu. Był tak długi, że zanim dobiegłem do jednego rogu, pies zorientował się już, że nie trafił we mnie i zaczął biec moim śladem. W ten sposób przez dobrych kilka minut ganialiśmy się wokół stołu: ja piszcząc i starając się miotać w szkielet puszkami, on - ujadając jak jakiś ogar piekielny i wpadając na krzesła. W końcu psu znudziła się gonitwa, w której nie może wygrać i przycheatował nieco - przeskoczył pod stołem i rzucił się na mnie, a trzeba przyznać, że wydawał się spory i dość silny, nawet jak na coś, co powinno się rozsypać z powodu niezaprzeczalnego braku mięśni i innych połączeń kości. Wydarłem się i uchyliłem, gdyż nic innego w tej sytuacji nie przyszło mi do głowy. Psu jednak najwyraźniej też nie, a w dodatku nieco nie za dobrze sobie to wyliczył - minął mnie o dobre dwie jaszczurki i wylądował nigdzie indziej, jak w misie pełnej octu, wciąż stojącej spokojnie u szczytu stołu, jakby tylko na stare kości zwierzaka czekała. Pies zanurzył się w niej cały. Coś tam piszczał i bulgotał, ale nie zamierzałem sprawdzać, czy kości mogą przeżyć utopienie, więc mruknąłem tylko pod nosem:
- Upsy daisy... - po czym tak szybko, jak się tam pojawiłem, tak szybko się zmyłem. Starałem się nie oglądać zbytnio za siebie, ani w ogóle się nie rozglądać. Zbytnio irytowało mnie to losowe zmienianie się pomieszczeń. Poszedłem zatem prosto przed siebie długim korytarzem, tym razem na szczęście dla mojego zdrowia psychicznego i fizycznego całkowicie pustym. Był ciemny niczym bezgwiezdna noc i zdawał się wysysać wszelkie światło, jakie usiłowało go oświetlić od strony jadalni. Mój wzrok z reguły dość szybko przystosowywał się do takich egipskich ciemności, ale nie tym razem. Im dalej się znajdowałem, tym częściej musiałem chwytać się ścian i podnosić nogi jak żuraw, aby nie wyrżnąć gdzieś przypadkiem podbródkiem o ziemię. W końcu zacząłem się poruszać jak ślepiec, który zgubił gdzieś swoją laskę - wyciągniętymi daleko przed siebie dłońmi macałem okolicę wokół siebie, żeby nie dać się znów zaskoczyć jakimś pająkom, prześcieradłom czy innym dziwactwom, jakie panowały niepodzielnie w tym domu. Niestety, niezbyt mi się ta moja ostrożność opłaciła, gdyż kiedy przyszło co do czego - to jest rzeczywiście coś pojawiło się tuż pod moimi nogami, o dziwo ściskając w rękach zapaloną latarkę - niezwykle zgrabnie potknąłem się o nowo wyrosłą przede mną przeszkodę i, zrobiwszy pełny piruet, wylądowałem na wyprostowanych rękach pod ścianą, mając całkiem niezłą okazję do podziwiania najbardziej gęstych pajęczyn, jakie świat mógł wymyślić. Jak szybko padłem, tak szybko się też zerwałem, oczywiście bardziej targany mdłościami z obrzydzenia - p a j ą k i - niż z faktu, że jakieś krasnoludkowate coś w czerwonej czapeczce i z latarką właśnie przypałętało się do tego samego korytarza, podcinając mi nogi. Dopiero cichy, stłumiony okrzyk, dochodzący zza mnie, zmusił mnie do zaprzestania dziwacznych tańców-otrzepywańców - p a j ą k i - i spojrzenia na nowe dziwactwo. Właściwie w pierwszej chwili nie do końca wiedziałem, na co patrzę.
- ...Krasnoludek? Takie małe, chude, w czerwonych czapeczkach... - wymamrotałem pod nosem, lustrując wzrokiem stworzonko sięgające mi do pasa, a które butnie mierzyło mnie wzrokiem spod rąbka kaptura czerwonej bluzy. Na pierwszy rzut oka właśnie tak wyglądało - jak krasnoludek. A przynajmniej dla kogoś, kto miał prawie dwa metry wzrostu.
- Sam żeś jest krasnoludek! - krasnoludek zapowietrzył się, zaciskając dłonie w pięści, przez co światło latarki padło na jego twarz, ukazując głębokie rany, bruzdy, pasma zerwanej dawno temu skóry.
Teraz to ja się zapowietrzyłem. Krasnoludek był zombie.
Nieco podejrzliwie, ale i z pewną dozą współczucia zerknąłem na dziecko. Nie potrafiłem stwierdzić, kiedy ona zginęła, ja to raczej medyk niet. Tak czy inaczej, to dziecko było martwe, a miało - ile? - ze 12 lat? Może nawet mniej. Co prawda sam byłem świadkiem tego, że się dopiero co do mnie odezwało, ale... Widziałem też zombie, które goniły mnie z siekierami. No, może nie widziałem, tylko słyszałem, bo też niezbyt miałem okazję, żeby im się przyjrzeć, zanim nie zaczęli mnie ganiać po całej ulicy, ale jednak.
- Nazywam się Little Red... - burknęło w końcu czerwone, zakładając ręce na piersi i strzelając mi co chwilę światłem latarki po oczach. Mogłem przysiąc, że zaraz nie zdzierżę i sam ją strzelę. Tą latarką w łeb. - ...Góro. - dokończyła i tu zmierzyła mnie od ubłoconych butów, aż po rozczochrane włosy, sklejone krwią po pojedynku z lustrami. - A przepraszam, może ty też się nazywasz Red? Tylko na pewno nie Little... - mruknęła pod nosem takim tonem, że aż się zacząłem zastanawiać, czy to ja zaraz nie dostanę tą latarką przez łeb.
- Ja jestem standardowego wzrostu. - dystyngowanym ruchem strzepałem sobie jakiś niewidzialny pyłek z ramienia, udając wielce obrażonego. - A ty... Cóż, zgodnie z imieniem.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Nie miała oczu zasłoniętych tą mleczną błoną, tak typową dla jak dotąd spotykanych przeze mnie nieumarłych - zamiast tego jej tęczówki lśniły ciepłym, orzechowym kolorem. Szkoda tylko, że jej oczy wydawały się być jedynym żywym elementem jej ciała.
- Nazywam się Alice. Ale krasnoludki mogą nazywać mnie jak chcą.
Przewróciła oczami. No, to przynajmniej dawało jej wygląd żywego człowieka.
- Krasnoludki są niezwykle wdzięczne, panie Alice'u. - łaskawie opuściła latarkę. - Czyli co? Się pan zgubił czy ki czort?
Poskrobałem się po brodzie udając, że wcale nie, ale ona i tak załapała prawdziwy sens tego gestu.
- Mooooże...
- No dobra. - westchnęła. - Co pan powie na deal - ja pomogę panu, a pan... Cóż, mnie. - tu rzuciła mi wrogie spojrzenie. - Oczywiście nie żebym potrzebowała pomocy, no proszę, przecież sama sobie doskonale dam radę. To bardziej pod pana, panie Alice, ta umowa. No.
Pokiwała głową z miną kogoś, kto chyba raczej nie wie nic, ale za wszelką cenę stara się pokazać, że jest wręcz odwrotnie. Wzruszyłem ramionami. Chyba znalazłem bratnią duszę.
Albo siostrzaną. Zależy jak spojrzeć.
- No dobra. - powtórzyłem po niej i przygładziłem nieco sterczące we wszystkie strony włosy. Jeszcze nie zapomniałem, że chwilę wcześniej milimetra mi zabrakło, żeby w te moje włosy wplątały się gęste pajęczyny. Chyba bym je wówczas obciął nożycami. Albo sekatorem. Bądźmy szczerzy - wszystkim, co byłoby pod ręką.
- A z czym ty potrzebujesz - albo i nie potrzebujesz, nie mnie oceniać - pomocy?
- No, tak generalnie, to mi pies uciekł.
- Tutaj? - zdziwiłem się. Dom był duży, ale jeśli nie zmieniał układu swoich pokoi jak porąbany, to przecież nie powinno być tak trudno znaleźć jednego psa, co nie? No chyba, że... Aż o mały włos nie jęknąłem na głos, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że Red prawdopodobnie ma na myśli dokładnie tego psa, który zupełnie całkowitym przypadkiem dał nura do misy pełnej octu, tam, w jadalni. W końcu żadnego innego psa tu nie widziałem. W razie czego postanowiłem jednak dopytać. Choć nadzieja była raczej nikła.
- Ale... Ten... Jak on, no, wiesz... Wygląda? - plątałem się, mimo wszystko łudząc się, że usłyszę jakiś normalny opis, typu "puchaty owczarek", "łaciaty kundelek" czy "mops z zezem rozbieżnym", ale nie. Niestety, spełniły się moje najgorsze obawy.
- Noooo... - zaczęła powoli Red, z miną jasno świadczącą o tym, że zamierza coś kręcić. - Tak generalnie to wie pan, on się zgubił już dość dawno. Tak, wie pan... Dawno, dawno. Dawno, dawno, dawno. No, dawno.
- Okieu, zrozumiałem. - przewróciłem oczami.Bardziej wymuszenie, gdyż tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że chodzi o kościstego stworka z resztkami mięsa na stawach, więc gdy tylko Red zobaczy w jakim jest stanie po spotkaniu ze mną, najpewniej zje mnie żywcem.
- Czyli? Widział go pan czy nie widział, bo coś pan kręci? - dziewczynka zmrużyła oczy jak kobra, najwyraźniej czytając mi w myślach. Poddałem się błyskawicznie.
- No widziałem... W jadalni... - zajęczałem tylko smętnie i wyminąłem ją, idąc w głąb korytarza, aby zaraz zostać przez patrzącą na mnie z politowaniem zombie-dziewczynkę nawrócony w drugą stronę. Nie dałem po sobie poznać, że jak zwykle zapomniałem, w którą stronę powinienem się kierować - a może nawet podświadomie miałem nadzieję, że i tym razem dom postanowi pozmieniać układ pomieszczeń, tyle że wyjątkowo na moją korzyść - jedynie zacząłem rozkminiać jak mam się wytłumaczyć z rozpuszczenia jej psa. Co prawda nie bardzo wiedziałem, czy ona zdawała sobie sprawę z tego, jak jej pupil aktualnie wygląda, ale ewidentnie myślała logicznie i wiedziała, że skoro zaginął tak długi czas temu, to najpewniej nie żyje. Pytanie tylko, skąd wiedziała, że wrócił do życia, skoro zdecydowanie, cholera, nie powinien. A przynajmniej jak dla mnie to, co jest martwe, powinno pozostać martwe. Taka kolej rzeczy. No ale zmarłym tego nie wytłumaczysz.
Wydawało mi się, że jakoś dłużej idziemy tym korytarzem z powrotem do jadalni, niż ja sam szedłem w odwrotną stronę. Może to była kwestia posiadanego teraz przez nas światła? Właściwie byłem przekonany, że owszem. Szczególnie iż ogólnie niewiele mi do życia było potrzebne i wystarczyło właściwie, że nawet nie-do-końca-martwe-dziecko niosło zapaloną latarkę i już mi się jakoś tak lepiej na duszy robiło. Chyba mój "mózg gadzi" nie był zbyt wymagający.
Gdy weszliśmy do jadalni, przełknąłem głośno ślinę. Przez całą drogę Red paplała coś do mnie radośnie lub, ewentualnie, zerkała na mnie tak, jakby miała do czynienia z kimś niespełna rozumu, w szczególności gdy w połowie korytarza pokłóciłem się z lustrem, które śmiało się z mojej fryzury oraz gdy wyskoczyło na mnie znienacka jakieś mokre, podziurawione, nadpalone i generalnie zmarnowane życiem prześcieradło, które zdawało się zastygnąć na chwilę w bezruchu, po czym ze zgrzytliwym wrzaskiem wpadło do pierwszego lepszego pokoju, jaki raczył się ni z tego, ni z owego w korytarzu pojawić. Nie miałem pojęcia, co to u licha miało być, ale też niezbyt miałem czas nad tym rozmyślać, gdyż zaraz po wejściu do jadalni rzuciła mi się w oczy pozostawiona tam przeze mnie misa. Misa z octem. Z octem i psem. Gdyż wciąż widziałem kości, ale piekielny pies nie poruszał się, jakby dał w końcu za wygraną i zrezygnował z ciągłych prób wydostania się z mokrej pułapki. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem czy taki szkieletowaty zwierzak może zginąć po raz któryś tam z rzędu, ale przez wzgląd na moją niechęć, jeśli chodziło o rychłą śmierć z rąk krasnoludka, wolałem, żeby jednak żył. No, może nie tak żył-żył, bo i tak zostały tylko kości, ale żeby się chociaż nie rozpuścił w całości.
- Eeem... No, jesteśmy. Gdzie mój pies? - Red podparła ręce o biodra, wyłączając latarkę. W jadalni przynajmniej panował półmrok, więc cokolwiek widziałem. Tymczasem wzrok dziewczynki padł na misę. - I co to za diabelstwo?
- Jakby to ująć... - mruknąłem pod nosem, ale w tej samej chwili wnętrze misy poruszyło się, zaskomlało i prawie zaczęło ujadać, ale tylko prawie, gdyż najwyraźniej kwas nie pozwalał starym kościom konkretnie się wydrzeć. Nie żeby ten pies w ogóle miał się czym wydrzeć, gdyż na szyi miał tylko strzępki starego futra, no ale pomińmy ten fakt.
Krasnoludek tymczasem spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
- No naprawdę? - wysyczała, wskazując na rozmoknięte kości. - Wrzucił pan mojego psa do jakiegoś kwasu? Co z niego zostało!
- Oj tam, nic mu nie będzie. - przejechałem dłonią po włosach, po czym błyskawicznie się uchyliłem, gdyż Red próbowała mnie walnąć w żebra. - No dobrze, dobrze, już go wyjmuję, nie bij mnie. To on mnie zresztą zaatakował.
Podreptałem niepocieszony pod misę, aby następnie przy niej kucnąć. Papka w środku próbowała mnie przez chwilę użreć, szczególnie iż nie do końca wiedziałem, od jakiej strony mam się za to-to zabrać i przez chwilę moje dłonie znajdowały się w pobliżu jego czaszki, ale zaraz wypatrzyłem najmocniej trzymające się ze sobą kręgi i pociągnąłem za nie delikatnie.
- Uhm... Nieco... Zgumowaciał. - z psa ciekło, kapało i lało się strumieniami, a wszystkie jego kości długie telepały się na wszystkie strony jakby były zrobione z żelków. Jakoś wątpiłem w to, by ocet mógł tak szybko rozpuścić nawet bardzo starą kość, ale machnąłem tylko na to ręką - i tak dzisiaj wszystko było dziwaczne i na opak. Tak czy inaczej, ustawiłem delikatnie psa na podłodze. A przynajmniej starałem się, gdyż na oczach obserwującej mnie sceptycznie z rękami założonymi na piersi Red pod psem ugięły się wszystkie łapy, jakie miał na stanie i zwierzak padł na ziemię jak nie do końca nadmuchany gumiak. Znów spróbowałem go postawić. I znów to samo. Wreszcie dałem za wygraną, gdy majtające kości skrzyżowały się i zaplątały w supły. Z miną typu "Ups... Wasn't me." wstałem i zerknąłem niepewnie na Red.
- Voila...?
- Zabijcie mnie... - dziewczynka zasłoniła sobie na chwilę oczy, jakby nie mogąc przetrawić tego, co widziała. Otworzyła je dopiero, gdy oboje usłyszeliśmy coś w rodzaju cichego, nieco bulgocącego szczeknięcia. Zerknąłem pytająco na kupkę nieszczęścia pod moimi nogami. Psu udało się jakoś podnieść do pionu - przynajmniej rozplątał supły na swoich łapach - ale sprawiał wrażenie skołowanego i zagubionego. Wreszcie otrząsnął się i zerknął na mnie z przestrachem, a gdy i ja spojrzałem na niego, wydał z siebie przeraźliwy skowyt czegoś, co czuje się bardzo, ale to bardzo zagrożone, usiadł ze strachu, po czym pomknął w stronę swojej właścicielki. Szkoda tylko, że zgubił po drodze ogon.
- No widzisz? Nic mu nie jest. To jak z tym wyjściem? - zaproponowałem natychmiast, mając nadzieję, że upiecze mi się przemienienie zwłok psa w wielkiego, gumowego jaszczura i dziewczynka wywiąże się ze swojej części umowy. W końcu to chyba jej bardziej zależało, ona zaproponowała umowę. No i chyba raczej wolałaby mieć mnie już z głowy. I sprzed oczu.
Red długo nie odpowiadała, więc w końcu zerknąłem na nią. Okazało się, że patrzyła na mnie z miną zarezerwowaną dla kogoś, kto w teorii wie, że znajduje się pośród samych świrów, ale nie zdawał sobie sprawy, że są oni nienormalni aż w takim stopniu. Coś w jej spojrzeniu skłoniło mnie do zerknięcia przez ramię.
No oczywiście. Drzwi. Wejściowe. Stały sobie spokojnie, razem z tymi kinkietami, na podłodze pod nimi widziałem nawet ten kawałek prześcieradła, który udarł się o lampę, gdy je tam rzuciłem. Tylko jakim sposobem się tu nagle znalazły? Przecież ich tu wcześniej nie było.
Otrząsnąłem się po jakichś pięciu minutach wgapiania się z otwartymi ustami w drewnianą powierzchnię. Napotkałem na sobie wciąż nieco podejrzliwy wzrok Red, więc ostatecznie zamiast wydrzeć się "Słowo honoru, że ich tu poprzednio nie było!", tylko odchrząknąłem i burknąłem pod nosem:
- No tak, jasne...
Nie wiedziałem, po co miałbym tak tu dłużej stać, więc nie rozglądając się przezornie, żeby znów mi się coś nie pozmieniało, ruszyłem w stronę drzwi. Za mną zgumowaciały pies żalił się Red, skamląc, jaki to ja nie jestem zły i niedobry, ale ostatnie na co miałem ochotę, to użerać się z całym tym dziwacznym zasobem tego domu jeszcze raz. Dopiero więc gdy udało mi się otworzyć ciężkie wrota i jedną nogą wyjść już na zewnątrz, w ciemną noc, odwróciłem się przez ramię. Widziałem przez moment Red, jej psa chowającego się za jej nogami, błysk lustra gdzieś w korytarzu i kilka pająków na podłodze, ale wówczas drzwi zaskrzypiały i zamknęły się z głuchym trzaskiem. Postałem na zewnątrz jeszcze tylko kilka minut. Nie patrzyłem na drzwi. Wolałem ich już nie widzieć. Za to obserwując szwendające się gdzieś na granicy mojego wzroku zombie, jasno świecący księżyc oraz podbiegającego do mnie Sarumana, mogłem stwierdzić, że nigdzie się tak nie czułem jak w domu, jak na zewnątrz, poza tym wszystkim.
Happy Halloween...


(Guess who's back... ze swoimi przydługawymi gniotami xD)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz