piątek, 20 kwietnia 2018

Od Ruslana "Krok w przeszłość"

Energicznie wbiegam po schodach na drugie piętro starej kamieniczki. Przed drzwiami zdejmuje buty i zostawiam je przy ścianie wielkiego holu. Otwieram drzwi, wzdycham. Od kilku lat, codziennie wracam do tego ohydnego miejsca. Przekraczam próg i ciągnę za sobą drzwi, które zamykają się z głośnym trzaskiem. Oczywiście zapominam zamknąć ich na klucz. Chwilę po wejściu podbiega do mnie zaspany pies. Jak zwykle cieszy się na mój widok i od razu kładzie się na grzbiecie, bym poświęcił mu choć trochę swojej uwagi. Klękam i zaczynam drapać jego włochaty brzuch. Samoistnie uśmiecham się, gdy widzę jego szczęście.
-Sasza-Mówię nieco surowo, na co pies od razu podnosi się do siadu. Nadal się uśmiecham, nawet nieco śmieje, widząc nagłą zmianę miny psa, po czym tylko lekko go głaszczę i wstaję.
Przechodzę dalej i jednym ruchem ściągając torbę, rzucam ją na mały fotel. Idę w stronę małego pokoju. Lekko ciągnę za klamkę i powoli uchylam drzwi. Od razu słyszę znajome skrzeczenie.
-Ru.. Rus.. lan!-odzywa się barwna papuga, po czym podlatuje w moją stronę i siada mi na ramieniu. Od razu zaczynam jeździć ręką w jej gęstych piórach, na co ta tylko się puszy i przymyka oczy. Patrzę w stronę drugiej klatki. Siedzi, smutna. Jej białe pióra są połamane, wyskubane, a ona sama jakby w letargu nie rusza się i patrzy w jedno miejsce. Od razu marnieje i przybliżam się do niej.
-Hej..-szepczę i czekam na jakąś reakcję-Hej, hej, jesteś tu?-mówię nieco głośniej i wsadzam jedną z rąk do klatki i układam ją tak, by ptak mógł na nią bez problemu wskoczyć-Candy-w końcu się odwraca.
Ona najgorzej zniosła śmierć Gluka, jeszcze dość młodego i ciekawego świata gawrona. Jest to zrozumiałe, gdyż to ona pierwsza zaakceptowała go i pomimo odmiennych gatunków, było między nimi coś „więcej”. A teraz gdy go nie ma, dopadła ją samotność. Wielka, kolorowa ara potrafi poradzić sobie w towarzystwie samego psa i drugiej papugi, jednak delikatna kakadu zawsze była najsłabsza i wszystko zawsze dotyka ją najbardziej. W końcu jednak przełamuje się i powoli siada na mojej wyciągniętej ręce. Wyciągam ją i kładę na drugim ramieniu.
-To, co pogotujemy?-zapytałem, kierując się już w stronę kuchni.
-Mmm, tak!-krzyczy William prosto w moje ucho. Może i ary nie są najlepszymi naśladowcami ludzkiej mowy, jednak mi trafił się naprawdę wybitny egzemplarz.
Włączam radio i szybko wybieram jedną płytę, spośród wielu leżących na blacie i wkładam ją do stacji. Kładę papugi na blat i zaczynam wyjmować potrzebne produkty z małej lodówki.
-Spa! Spaghetti!-znowu krzyczy, rozpoznając zaplanowaną przeze mnie potrawę.
-Hahah! Dobrze!-mówię dumnie, jak rodzic, po czym biorę się za gotowanie.

***

Słyszę pukanie do drzwi. Patrzę na zegarek. W sumie jest już prawie godzina, o której moja kochana żona wraca z uczelni, więc tylko krzyczę, że drzwi są otwarte i wracam do swojej roboty. Candy już nieco bardziej ożywiona, podobnie do Williama i Saszy zaczęła się nieco bardziej wczuwać w nasze wspólne gotowanie i jakby ze szczerą chęcią wskoczyła do jeszcze zimnego sosu. Po chwilowej kąpieli wzbiła się nieco w górę i zleciała do Saszy i dała mu zlizać z siebie cały pyszny łup. Naprawdę nie wiem, jak oni mogli się zaprzyjaźnić, ale ich więź jest dla mnie naprawdę ważną sprawą i za każdym razem, gdy widzę, że współdziałają, robi mi się cieplej na sercu. Może ktoś powie, że jestem wariatem, ale ich traktuje jak najprawdziwsze dzieci. Dlatego już sam stan Candy jest dla mnie bardzo druzgocący. Słyszę otwieranie drzwi i zbliżające się w moją stronę kroki. Powoli się odwróciłem.
-No to opowiadaj jak ta..-zamarłem, nikogo za mną nie było. Bez odwracania się, wymacałem nóż i bezszelestnie ułożyłem go wygodnie w ręce. Muzyka nadal grała. Pies nie reagował, zupełnie jakby nie zauważył ani nie usłyszał, pukania czy samego otwierania drzwi. Zawsze pierwszy rwie się do powitania gości. Tak samo ptaki, jednak patrząc na nie, łatwo można stwierdzić, że są zbyt zajęte zabawą. Podchodzę bliżej ściany i małego korytarzyka prowadzącego do salonu i ustawiając ostrze noża w odpowiednią stronę, wyłaniam się zza niego. Nic, pusto. Głośno wypuszczam powietrze i idę zamknąć drzwi. Przekręcam zamek. Jednak chwila.. Nie słyszę już muzyki, niczego nie słyszę, a na ciele czuje kogoś ciężkie spojrzenie. Obserwuje mnie. Szybko się odwracam.
Długi ciemny korytarz. Mrużę oczy, chcę coś dostrzec jednak bezskutecznie. Kontrolnie odwracam się za siebie. Wyciągam rękę, jednak napotyka ona jedynie kawałek zimnej ściany tego przeklętego mieszkania. Zostaje iść w przód.
Zanurzam się w mroku wąskiego korytarza i staram się nie tracić czujności. W uszach słyszę pisk od wysokiego ciśnienia krwi. Czuję, że moje nogi odmawiają posłuszeństwa. Przewracam się. Lecę dłużej niż powinienem, jakby nagle zniknęła podłoga. Zaciskam oczy, jednak do upadku nie dochodzi. Otwieram. Nie jestem już w ciemnym korytarzu, wręcz przeciwnie. Nie jestem już nawet w pomieszczeniu.
Stoję na jakiejś malutkiej łące. Rozglądam się, z jednej strony widzę, że jakiś kawałek ode mnie łączka przechodzi w kamienie, a następnie kończy się klifem. Nagle czuje zawroty w głowie i nieco przybliżam się w stronę niebezpiecznego klifu. Staram się wyprostować, jednak samoistnie mimo moich sprzeciwów idę w stronę niebezpieczeństwa. Gdy łączka się kończy, upadam i staram się przytrzymać trawy, jednak nadal zbliżam się do krawędzi. Toczę się, coś mnie tam ciągnie. Nagle przed moimi oczami pojawia się sylwetka jakiegoś człowieka, jednak nie mogę zobaczyć jego twarzy, ciągle coś mną miota i nie daje mi się zatrzymać. Staram się wbijać paznokcie w ziemię, jednak jestem już na czystym kamieniu i wbijane przeze mnie paznokcie po prostu odrywane są przez ciągnącą mnie siłę. Nadal zbliżam się do przepaści. Zaczynam panikować. Staram się robić wszystko byle tylko się zatrzymać, jednak nie mogę. Moje zakrwawione ręce już nie stawiają żadnych oporów niewidzialnej sile, palce same wyrywane są ze stawów i łamią się jak zapałki, jakby nie miały w sobie grama kości. Tak samo nogi. Nie mogę nic zrobić. Zaczynam krzyczeć, a moje ciało przyśpieszać, jednak jest już za późno. Czuję, jak tracę grunt i tylko widzę, jak z impetem, uderzę zaraz o ziemię.
Jednak do tego też nie dochodzi. Płaczę, przerażony tym, co się dzieje. Nie chce tego robić, ale nie mogę przestać. Patrzę na moje ręce, są całe. Zaczynam uspokajać oddech. Mimo to po paru chwilach krzyczę z bólu. Patrzę na mój brzuch. Zmienia się, rośnie i maleje, coś mam w środku, w żołądku. Wyraźnie czuje, że coś chce się przeze mnie wydostać. To mnie je. Je od środka. Wije się i krzyczę, jednak ból jest tak silny, że już nie mogę krzyczeć. Otwieram usta, jednak zamiast krzyków wylewa się z nich czarna, smolista krew. Dławię się. Z moich oczu lecą łzy. Nie mogę oddychać. W końcu insekty przebijają się przez ostatnią warstwę mojej skóry. Słyszę tylko charakterystyczny dźwięk, jednak po prostu leżę. Z mojego ciała z każdą sekundą ulatuje życie. Ćmy, które właśnie wygrzebują się z mojego brzucha, odlatują jakby nigdy nic. Ja ślepo patrzę w przestrzeń przede mną, martwym wzrokiem. Moje pole widzenia powoli przysłaniają mroczki. Nie mogę nawet zamknąć oczu, umrę z otwartymi i do czasu ich zgnicia będą wpatrywały się w tę pustkę. Tracę świadomość, odpływam. Jednak zanim wszystko gaśnie, słyszę niewyraźny szept, jakby podmuch wiatru, a jednak niosący ze sobą jakąś treść.
„On nigdy jak ty”.
I znowu ciemność.
Słychać czyjś ciężki oddech, a może jednak jest mój? Ale przecież umarłem, nie mogę oddychać. Zaświeca się lampa. Czuje, jak moja rogówka właśnie się spala, jednak wszystko widzę bez zmian. Leżę w tej samej pozycji co przedtem, jednak znowu jestem cały. Nie ruszam się, jedynie moje oczy jakby w amoku błądzą po jasnej plamie. Przekręcam głowę, z początku widzę tylko plamę, jednak w końcu mój wzrok nabiera ostrości. Tak, jestem cały. Nie ma nawet śladu po wielkiej dziurze w moim brzuchu. Wielka czarna plama krwi wylana z moich ust, też zniknęła. Nagle słyszę szuranie butów i kroki. Jednak nie są skierowane w moją stronę. Idą obok. Powoli odwracam się w ich stronę. Widzę zamaskowanego człowieka a przy nim stół. Stoi nieruchomo. Jakaś maszyna mozolnie przesuwa się w przód, w stronę stołu. Gdy jest centralnie nad nim, upuszcza jakieś pudło, po czym zamiera. Podtrzymując się na rękach, próbuję wstać, jednak nadal, ani na chwilę nie spuszczam wzroku. Pudło samoistnie się otwiera, a dotąd nieruchomy człowiek właśnie sięga do środka po jego zawartość. Wyciąga jakoś małą rzecz i kładzie ją na stole. Nie wiem co to. Muszę się zbliżyć.
Chcę krzyczeć, jednak bunt przeciwko temu, co widzę, grzęźnie w gardle. Zamrożony William, moja najukochańsza i najstarsza papuga, którą traktuje jak własnego syna.
Zaczynam biec, jednak jak tylko ruszyłem z miejsca, nieznajomy bez najmniejszego zawahania się wbił nóż w zesztywniałe ciało ptaka. Czuje furię, wypełnia moje ciało już w każdym calu. Czuje nadzwyczajną siłę i od razu wyrywam się w stronę podłego zabójcy. Rzucam się mu do gardła, jednak ten nic sobie z tego nie robiąc, daje mi się przewrócić, bić, jednak nie reaguje na to w żadnym stopniu. Czuje, jak nie mogę poradzić sobie z moimi emocjami, znowu krzyczę, łapię się za głowę, pulsuje. Nie mogąc wytrzymać, znów rzucam się na niego, jednak znowu bez reakcji. Szybko dyszę, zmęczony, mój oddech jest bardzo płytki. W końcu tajemniczy morderca wstaje i bez słowa, ściąga maskę.
Przełykam ślinę. To ten „lepszy” ja, wykreowany przeze mnie, w którego zawsze się wcielam i którym zawsze chciałem być. Nie mogę uwierzyć. Stoję tylko z otwartymi ustami.
-Nie jestem Tobą, nie przyrównuj mnie, ty jesteś niczym, nigdy nie będziesz mną-syczy przez zęby, a w jego oczach widać szaleństwo. To jest prawdziwy Ruslan. Nieważne, w którym wydaniu. Oba mają błędy, są inne. Coś sprawia, że nie mogą się spotkać.. Oboje spokojni, jedynie po stracie kontroli są zdolni do wszystkiego.
Znowu słychać ten głos, jednak teraz jest jeszcze bardziej rozmyty niż przedtem.
„Tylko jeden, on”.
Jasne włosy wymyślonej kreatury zawirowały i w jednej chwili w jego dłoni znalazł się Car. Dość stary model kałasznikowa, jednak nadal tak samo śmiercionośny, jak jego nowocześniejsi siostry i bracia.
-Nawet ty-chrypię, a z mojego oka leci zła. Czuje dotyk lufy i jedynie słyszę potężny huk.
Otwieram oczy. Przerażony rozglądam się na boki. Jednak tylko leżę na moim materacu. Wreszcie czuję się bezpieczny. Czyli to był sen?
Nagle zauważam, że w futrynie drzwi stoi ona. Moja żona. Zmartwiona patrzy na mnie. A ja tylko niespokojnie dyszę, nadal nie dochodząc do siebie po takim przeżyciu. Ciągle utrzymując kontakt wzrokowy, szybko zrywam się i momentalnie jestem przy niej.
-To ty?-mruczę i zachowuje moją zwyczajną barwę głosy, nie może się złamać, nie może widzieć.
Najpierw bez słowa na mnie patrzy, nadal z tym samym wyrazem twarzy.
-Tak
Uśmiecham się i przytulam ją, po czym szybko biegnę do Williama i Candy. Na szczęście z nimi też jest wszystko w porządku. Przyglądam się tylko Candy, której pióra nie mają ani jednej niedoskonałości. Wzdycham z ulgą i wracam do mojej zaniepokojonej kobiety.
-Znowu krzyczałeś, kto tym razem?-pyta, spokojnie opierając się plecami o ścianę.
-On-mówię jedynie, jednak ona wie, o kogo chodzi.
-Martwię się! Masz z tym skończyć!-unosi się nieco-Słyszysz?
-Mhmm-mruczę-Dach?
Przewraca oczami.
-Ale ty jesteś wredny, zawsze wszystko po twojemu! Raz mnie posłuchaj!-mówi, po czym zakłada na siebie jakąś grubszą bluzę.
-Nie i mi nie rozkazuj-kwituje, z pełną powagą. Ona tylko odwraca się i już chce coś mówić, jednak przerywa jej mój śmiech-Ty się zawsze nabierzesz!-zaczynam się śmiać i trącam ją w bok.
-Weź dorośnij-mruczy, jednak po chwili zarażam ją moim śmiechem i atmosfera robi się nad wyraz przyjemna. Koszmar znika z mojej głowy zaledwie po paru chwilach, to już wyuczony nawyk, jednak nie przypuściłbym, że spotkanie Ruslana będzie aż tak tragiczne. Jeszcze przed samym wyjściem chwytam gitarę i już gotowi wychodzimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz