środa, 21 lutego 2018

Od Kiasa "Moja Apokalipsa"

Kiedy zostało ogłoszone oficjalne zakończenie wojny, nie miałem gdzie się podziać. Krążyłem ciemnymi ulicami Nowego Jorku z nadzieją, że strzeli we mnie piorun lub potrąci z łaskiej Bożej jakiś czołg, lecz te nie wydawały się mną zainteresowane. Paskudny świat - przeszło mi przez myśl gdy zakradałem się do rozpadającego się budynku, który służył mi jako schronienie w tych powojennych dniach. Nie miałem zbytnio co jeść, gdyż nastała fala głodu... Jedynie bogate szychy teraz miały szanse wyżywić swoją rodzinę i jakoś o siebie zadbać. Takie przeciętniaki jakim na nieszczęście byłem ja miały przesrane jak nigdy! Z westchnieniem przedarłem się przez rozpadające się schody do swojego pokoju gdzie opadając na ścianę zacząłem przypominać sobie czasy kiedy wszystko było jeszcze normalne. Miałem opiekuna, który był dla mnie jak ojciec, ciepły kąt, coś do żdżarcia, napicia się... Teraz już to nie wróci. Wszyscy zginęli i ostała się tylko głupia sierota jaką byłem od najmłodszych lat. Nie dość, iż ojciec się nade mną znęcał wraz z matką, która z uśmiechem patrzyła na moje męki to teraz jeszcze muszę marznąć jak jakiś durny pies przy budzie. Chyba już podczas wojny było lepiej... W tedy przynajmniej dało się ukraść jakąś konserwę tępym żołnierzom, którzy zbyt słabo pilnowali swojego prowiantu. Tia... Nie zawsze się udawało, ale jak nie łapą to mową zawsze szło się z nimi dogadać. Ja miałem informacje od rosyjskiego wroga, a oni mieli ukochane jedzonko, które po krótkiej rozmowie lądowało w moim brzuchu, który przestawał krzyczeć z głodu. Nagle z moich zamyśleń wyrwały mnie krzyki dobiegające spoza budynku. Nie przypominały mi one w żadnym stopniu te, które zwykle dopingowały walki uliczne dlatego zachęcony zamieszaniem od razu przypałętałem się w stronę okna. Przywarłem zainteresowany do jego framugi ustawiając się pod takim światłem by nikt nie mógł mnie przez nie zauważyć. Spojrzałem w dół, grupka dzieciaków mających na około szesnaście lat obrzucała salwami przekleństw przygarbionego człowieka stojącymi do nich plecami. Czekając na rozwój akcji, nieco bardziej wytężyłem swój wzrok, żeby przyjrzeć się nieco bardziej nieznajomej osobie, która nie wydawała się być zniechęcona krzykami niewychowanej młodzieży. Dziwny gościu - pomyślałem chcąc już odchodzić by nie patrzeć na tą głupią błazenadę, lecz w tejże chwili ofiara dzieciaków raczyła odwrócić się z głuchym charkotem ukazując swoją zieloną oraz wygnitom facjatę. Zdziwiony takim widokiem, odruchowo odskoczyłem do tyłu nie wiedząc z czym mam właściwie teraz do czynienia. Bachory uciekły ze strachu krzycząc na tyle głośno, iż mimo mojego mieszkania na szóstym piętrze doskonale usłyszałem ich piski. Zielonkawy najwidoczniej podniecony tym co dochodziło do jego uszu, rzucił się za nimi w pogoń nie odpuszczając im ani przez sekundę.
- Chyba nie jestem już tutaj taki bezpieczny - rzekłem sam do siebie rozglądając się czujnym wzrokiem po pomieszczeniu czy i mi nie zagraża podobne dziadostwo. Nie zauważając jeszcze niczego groźnego, schwyciłem za plecak, do którego wpakowałem na sam spód gruby koc oraz bandaże z lekami przeciwbólowymi. Wiedząc, że raczej to mi nie wystarczy, spojrzałem kontem oka na butelkę wypitej do połowy wody - Eh... Przyda się. Nie wiadomo kiedy znajdę następną - przyznałem przed samym sobą wkładając ją do swojej torby. Następnie do bagażu wrzuciłem jeszcze szczegółową mapa Nowego Jorku, starą, ale dobrą zapalniczkę i latarkę. W kieszeniach spodni nadal targałem gdzieś nóż, a jego pobratymcy do rzucania grzecznie czekali przypięci do mojego paska, który przysłonięty został ciemnym płaszczem. Zawsze go na sobie nosiłem... Był pamiątką po Charlim, czyli moim gangowym ojcu, na którego i tak połowa naszych wołała po prostu "Pluto". Dostałem go od niego na dziewiętnaste urodziny, lecz ten pomimo wielu lat noszenia nie wypłowiał nawet w najmniejszym stopniu. Jeśli chodzi natomiast o broń palną to nie stosowałem jej w ogóle... Umiałem strzelać, ale wolałem zabijać swoich wrogów po cichu tak by się tego nie spodziewali i cierpieli jeszcze bardziej podczas podrzynania gardła. Zdając sobie sprawę, że to już wszystko, zapiąłem szczelnie swój plecak, przerzucając go przez prawe ramię. Cieniami niczym czarny kot wyślizgnąłem się na zewnątrz budynku gdzie nadal nie odstępując od tej techniki zacząłem przemieszczać się w stronę centrum z nadzieją, że znajdę tam kogoś kto wyjaśni mi tą dziwną sytuację. Im byłem bliżej swojego celu tym więcej mijałem tych dziwnych potworów rodem z komiksów o końcu świata. Wchodziłem właśnie w kolejną ciemną uliczkę, gdy nagle przede mną pojawiła się jedna z tych pokrak. Była to dość niewysoka kobieta, lecz gdy tylko rzuciła się na mnie z zębami by tylko mnie pożreć, od razu kopnąłem to coś w brzuch jednak bestia się nie poddała tylko ponownie na mnie natarła chcąc sobie urządzić ze mnie jakiś pieprzony podwieczorek. Tak się bawić nie będziemy - stwierdziłem chwytając za nóż, który pomógł mi rozwalić jej głowę. Krew trysnęła jak wściekła oblewając mury znajdujące się dookoła z nas. Nie byłem bezpieczny... Jeśli to coś było kiedyś człowiekiem to byłem w czarnej dupie! Miasto = Ludzie = Potwory = Śmierć. Idąc właśnie takim tokiem rozumowania, wspiąłem się niczym alpinista po najbliższej ścianie budynku i parkurem zacząłem wynosić się z tego przeklętego miejsca. Ciągle słyszałem charczenie, krzyki, płacz, a nawet jakieś prośby rzucane gdzieś w stronę Boga. Wiedziałem, że nie mogę się zatrzymać, nie teraz jeśli sam potrzebowałem cholernej pomocy. Rodziny nie miałem więc nie musiałem się o nikogo takiego martwić... Pędziłem rozpędzony jak F16 na jakieś zadupia gdzie nikt nie miałby szans mnie dosięgnąć. Owszem, zaczynałem się robić ponownie dzisiejszego dnia głodnawy, lecz świadomość, że to zielone coś mogłoby mnie dopaść napędzało mnie niczym wyścigówkę chcącą wygrać wyścig. Jeszcze trochę Kias! Dasz radę - pocieszałem się w myślach pokonując kolejny kilkunastometrowy dystans. Kiedy w końcu po jakiś trzech godzinach stwierdziłem, że jestem bezpieczny, odetchnąłem z ulgom wycierając kilka kropel potu z czoła. Zwolniłem, zaczynając przechadzać się jednym z lasów, który wyrósł przede mną jak z podziemi. Nie wiedziałem gdzie jestem, co robię i dlaczego tak postąpiłem. Znowu tchórzę? Znowu uciekam zostawiając innych na pastwę losu? Nie! Ja do kurwy nędzy ratuję swoje życie, które znowu zawisło na włosku. Spragniony wziąłem do ręki spakowaną butelkę wody, z której upiłem połowę cieczy. Zostało jak zwykle niewiele... Do tego jeszcze głód uderzający bez przerwy w mój żołądek. Niby mijałem krzaki malin i borówek, ale po tej cholernej atomówce nawet nie chciałem ich tknąć - Prędzej zdechnę niż się tym będę truć - mruknąłem na głos idąc dalej w zaparte. Nim się obejrzałem zapadła ciemna noc... Nie mogłem krążyć po głuszy w tej porze, ponieważ pogubiłbym się jeszcze bardziej. Z westchnieniem powłóczyłem nogami do najbliżej jaskini, która dzięki Bogu była pusta. Układając się w jej najgłębszym kącie by nikt nie miał prawa mnie zauważyć, zasnąłem z wtuloną głową w plecak, który odruchowo ścisnąłem swoimi rękami w obawie, że podczas snu mógłby mnie ktoś okraść.
***********
Nad ranem obudził mnie odgłos łamanych gałązek. Szybko otworzyłem swe oczy rozglądając się dookoła niczym przestraszone zwierze znajdujące się w legowisku swojego łowcy. Przyciągając swój dobytek do piersi, schowałem się w cieniu zrównując swój oddech z powolnymi uderzaniami serca. Jeśli chciałem jeszcze dychać, musiałem siedzieć cicho z nadzieją, że ten trep gdzieś sobie pójdzie. Nieznany mi mężczyzna bardzo sprawnie przeczesywał teren lasu sprawdzając niemal każdy napotkany na swojej drodze krzak. Czyżby mnie szukał? Niemożliwe... Ostatnie dokumenty jakie wskazywały na to, że kiedykolwiek się urodziłem poszły z dymem jakieś dwa może trzy tygodnie temu. Nerwowo ciągle obserwowałem faceta, który z każdym krokiem był coraz bliżej mojej kryjówki, przymknąłem lekko swe oczęta z nadzieją, iż to pomoże mi w lepszym zamaskowaniu, lecz moje zdziwienie było ogromne gdy poczułem zimną stal blisko swojej szyi.
- Kim jesteś dzieciaku? - wysyczał lodowato w moją stronę z idealnym, amerykańskim akcentem.
- Staram się przeżyć? - burknąłem zgrywając pana odważnego, który się niczego nie boi.
- Co ty nie powiesz - przewrócił oczami podnosząc mnie za pomocą jednego szarpnięcia za włosy. Korzystając z okazji, że jest teraz mniej skupiony, kopnąłem go w krocze zaczynając zwiewać w kierunku bliżej sobie nie określonym. Nie męczyłem się... Po prostu gnałem ile miałem sił w nogach by ten wariat w końcu mnie zostawił. Jak na moje nieszczęście niedługo po przebiegnięciu dystansu stu metrów trafiło mi się na jakiegoś wysokiego blondyna, który był w paczce wraz z tamtym staruchem. Skuli mnie i zadawali masę pytań w tym też czy jestem ugryziony, ale ja tylko patrzyłem w ziemię modląc się w duszy, po to by nie umrzeć. Jednak jakoś to tak wyszło, że zdołaliśmy się pogodzić... Założyliśmy mały obóz, który z dnia na dzień zaczął się rozrastać. Zombie stały się już dla mnie codziennością, niosły śmierć wielu istotom żyjącym na tej planecie, skąd i teraz wzięła się nazwa obozu, w którym żyję do dziś.

<Koniec>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz