piątek, 23 lutego 2018

Od Kiasa cd. Sary

Nie wiedziałem co się dzieje... Nagły huk, jakiś krzyk, a potem ból w klatce piersiowej w okolicach serca. Jedyne co zdążyłem zobaczyć przed całkowitym zamknięciem oczy to strzykawka wbita w moją klatkę piersiową z nieznaną mi substancją, której koloru na pierwszy rzut oka nie dało się określić. Chcą mnie zabić? - przeszło mi przez myśl, lecz moje obawy rozpłynęły się wraz z poprawą oddechu. Oni mi tylko pomogli? Nie możliwe! Jeszcze tak niedawno wypili ze mnie ponad litr krwi, a teraz uratowali mi życie przed zejściem na tamten świat? Dziwne to wszystko... Czując znaczną poprawę swojego stanu, na nowo otworzyłem swoje oczęta zaczynając rozglądać się po niezmienionym w żadnym stopniu pomieszczeniu. Wsłuchując się w odgłos strzelających pod wpływem ognia drewienek w piecu kaflowym, zacząłem wpatrywać się również w mężczyznę, którego miałem okazję już poznać. Doktorek wytarł mnie ostrożnie, po czym nie wykonując żadnych ostrych ruchów przebrał mnie w suchą koszulę, w której odczuwałem nieco więcej zimna, ale nie zamierzałem na to narzekać. Później nawiązała się jakaś rozmowa między nim, a moją siostrą, lecz z powodu przytkanych uszu dużo z niej nie wywnioskowałem. Czułem się nadal nieco osłabiony więc próbowałem ponownie nieco się przespać, ale przeszkodził mi w tym głośny huk spowodowanym wejściem naszego ojca! Wielkimi oczami popatrzyłem na zdenerwowanego blondyna, który nie ukrywał w żadnym stopniu wnerwienia spowodowanego obecną sytuacją. Tata dość rzadko się denerwował, gdyż zwykle, nawet gdyby się paliło i waliło, zachowywał anielski spokój. Teraz się zacznie - stwierdziłem przyglądając się jak jego klatka piersiowa opada i podnosi się w równym rytmie nadawanym przez jego oddech.
- Mewrik ja was kiedyś zamorduję! - usłyszałem jego krzyk po raz pierwszy od odzyskania oddechu. Nie rozumiałem zbytnio skąd zna imię tego lekarzunia, lecz zamiast to wyjaśniać wolał podbiec do mnie niczym formuła jeden i zobaczyć jak się ma mój obecny stan.
- Obiecanki cacanki - mruknął białokitlowiec krzyżując ręce na piersi. Cały czas obserwował ruchy przywódcy Duchów jakby chciał sprawdzić czy nie zamierza zrobić czegoś głupiego przez co pogorszyłoby mi się jeszcze bardziej niż wtedy.
- Co was napadło by porwać mi dzieci?! - wrzasnął ponownie, prosto w twarz mężczyzny, którego raczej nie ruszało to jak się zachowuje. Wszystko coraz bardziej wskazywało na to, iż ta dwójka skądś się znała, ale nie miała zamiaru się przed nami z tego spowiadać. Czując jak ręka Oliviera zaciska się nieco mocniej na moim ramieniu, z trudnością odsunąłem się od niego nieco bliżej łóżka siostry, gdyż wydawało mi się, że zaraz mi tą część ciała połamie.
- Gdybyś nie grzał dupy gdzie grzałeś, to byśmy to inaczej rozegrali, ale inne nasze listy do ciebie przez czyjąś pomoc nie docierały, więc musieliśmy zagrać nieco inaczej... A tak w ogóle kopę lat Olivier - wyjaśnił dziwnie się uśmiechając co bardzo, ale to bardzo mi się teraz nie spodobało. W mojej głowie wręcz kotłowało się od myśli, których nie byłem w stanie sobie logicznie poukładać. Skoro to byli niby znajomi to po cholerę nas porywali zamiast ruszyć swoje dupy do wieży gdzie udzielono by im potrzebnej pomocy? Dziwni ludzie... Na prawdę dziwni.
- Nic nie wiedziałem o waszych listach - przyznał otwarcie naciskając na drugie i trzecie słowo - Gdybyście do mnie przyszli to bym wam pomógł... Nie grzeję tam dupy, bo pomagam przetrwałym... - burknął jeszcze niezadowolony z jego słów, które brzmiały dość oskarżająco dla Stevensona, który ciągle przypatrywał się to mi to mojej siostrze jakby się bał, że zaraz przemienimy się w pył niczym jakieś wampiry ze starych książek.
- Tak sądzisz? - westchnął potrząsając głową na boki - Już wiele razy tego próbowaliśmy u innych i wiesz co? Po dupie dostaliśmy i zabito wielu naszych, którzy cierpieli jak nigdy. Nikt w tych czasach nie chce nikomu pomagać rozumiesz Olivier? NIKT - rzekł dobitnie odwracając się do nas plecami by móc spojrzeć na zabite dechami okno, do którego nie tak dawno chciałem się dostać by je jakoś otworzyć, ale teraz wiedziałem już, że to niemożliwe.
- Mewrik my pomagamy! To, że natrafiliście na takie, a nie inne obozy nie oznacza, iż każdy jest zły. Pewnie udaliście się do "innych"... Oni zwykle nie są pokojowo nastawieni dlatego zostaliście przez nich pokrzywdzeni. Chwała Bogu tylko na to, że nie trafiliście na Demony bądź Trupy, bo po tym tobyście wszyscy nie żyli - wyjaśnił na jednym wdechu zaciskając na kilka chwil ręce w pięści niczym małe dziecko próbujące postawić się rodzicom tylko dlatego, że nie dostało ulubionego cukierka.
- Nawet jeśli jest aż tak źle to dlaczego ty zerwałeś z nami kontakt? - mruknął głos dochodzący zza drzwi gdzie pojawił się chyba przywódca tego obozowiska, którego miałem już przyjemność zobaczyć wcześniej, lecz jego głos nadal był mi zupełnie obcy - Dlaczego? Znalazłeś sobie synalka i już nas nie potrzebowałeś prawda? Już nie pamiętasz ile dla siebie robiliśmy? - zasypywał go ogromną ilością pytań zbliżając się coraz to bardziej. No... Nieco się przestraszyłem jego zachowaniem, bo w końcu byłem bezbronny, a on mógł mnie zapierdolić w ułamku sekundy co było normalną reakcją dla tych złych pod wpływem emocji.
- Nie urwałem z wami kontaktu Louis - burknął wpatrując się w wysokiego bruneta, który raczej nie ucieszył się z takiej odpowiedzi - Nie moja wina, że rozdzielił nas wybuch bomby... Zawsze doceniałem to co robiliście dla mnie w sprawie mojego syna, ale to nie jest powód do kłótni. Szukałem was! Nigdy nie spisałem was na straty! Kiedy miałem tylko wolną chwilę, wsiadałem na konia i pod pretekstem wyjazdu do innego obozu szukałem jakiegoś tropu, który dałby radę mnie do was doprowadzić, lecz kiedy byłem już bardzo blisko, wszystko nagle popadało ponownie w ruinę. Pytałem innych czy was gdzieś nie widzieli, ale nikt nie przypominał sobie o takich ludziach - westchnął układając wszystkie zdania w sensowną całość. Przywódca naszych porywaczy spuścił wzrok i zaczął wpatrywać się w zimną podłogę zaczynając chyba porządnie myśleć nad tym wszystkim. Eh... Przecież mój ojciec chyba nigdy nie zostawiłby swoich ludzi na pastwę losu. Przecież to takie nielogiczne i nierealne! Zawsze miał dobre serce i chociaż Eric na samym początku powstawiania obozów klął na niego jak szewc to teraz są dobrymi przyjaciółmi, a przynajmniej tak mi się wydaje.
- Nie kłamiesz? - odezwał się w końcu odważając podnieść swoją głowę by spojrzeć mu prosto w oczy. Ojciec nie używając żadnych słów, pokiwał jedynie twierdząco głową posyłając mu łagodny uśmiech powodując tym samym rozluźnieniem całej sytuacji - Wiedziałem, że na starość zrobisz się nerwowy - zaśmiał się nagle opierając o ścianę z chytrym uśmieszkiem na co niebieskooki wywrócił jedynie oczami.
- Nie jestem nerwowy... Ja się po prostu martwię - stwierdził zostając przy swojej wersji - Zbierać się! Zabieram was do Duchów - dopowiedział jeszcze wracając wzrokiem do lekarzunia, który spojrzał na niego z ogromnym zdziwieniem, nie wiedząc czy to co słyszy może być prawdą.
- Mówisz serio? - zapytał dla upewnienia się spoglądając mu prosto w oczy.
- Tak mówię serio - uśmiechnął się przeciągając niczym rasowy kocur - Brać co chcecie i wyruszamy jeszcze dziś - oznajmił na co ci szybko opuścili pokój gdzie nas przetrzymywali by powiadomić innych o tym wspaniałym dniu, kiedy w końcu będą mogli zaznać spokoju i ciepła w lepszym miejscu niż to - Jak się czujecie? - zadał w końcu pytanie dla nas.
- Bywało lepiej - przyznałem podnosząc się do siadu co wcale takie łatwe nie było jak się wydawało - Skąd ich znasz? - dorzuciłem widząc, iż jesteśmy tutaj już sami.
- Z frontu... Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi chociaż należeliśmy niegdyś do dwóch innych drużyn - powiedział krótko pomagając mi stanąć na równe nogi, po czym ignorując chwilowo moją osobę wziął moją siostrę na ręce głaszcząc ją lekko po głowie jakby była małym dzieckiem mającym dopiero roczek.
- Tatoooo - wyjęczała niezadowolona z nowej fryzury, która zakryła jej oczy do takiego stopnia, iż nie mogła nic zobaczyć
- Tak ci ładniej - rzekł rozbawiony stawiając pierwszy krok w kierunku drzwi uważając na to bym i ja się za nim udał - Nie macie się czego bać... To dobrzy ludzie - dodał jeszcze znając chyba drogę powrotną na pamięć.
- Dopóki nie gryzą i nie piją naszej krwi - mruknąłem z niezadowoleniem pod swoim nosem - Ty nie zaznałeś ugryzienia wampira ojciec - pacnąłem go jak rozzłoszczone kocisko prosto w ramię na co przewrócił jedynie oczami starając wymazać sobie z pamięci moje słowa jakby były one czymś nie dopuszczalnym w naszych, chorych czasach.
- Nie dramatyzujcie - stwierdził wychodząc na dwór gdzie czekał już na nas znudzony Eric pilnujący Diabla by nie zwiał gdzieś do lasu, gdyż zapewne by go już tam nie znalazł - Musimy jeszcze nieco poczekać za moimi przyjaciółmi - powiadomił mężczyznę, który pokiwał jedynie na to głową. Rozglądając się nieco dookoła siebie znowu przypomniało mi się o tym, że mam na sobie tylko ten głupi strój wojskowy, który nawet w najmniejszym stopniu do mnie nie pasował. Chcąc odzyskać swoją "skradzioną" własność spojrzałem błagającym wzrokiem na ojca.
- Gdzie mój płaszcz? - spytałem krzyżując ręce na piersi robiąc minę obrażonego dziecka.

<Sara? :3 Gdzie płaszcz braciszka? xd>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz