Śnieg.... Znowu ten śnieg... Pełno śniegu i zimno. Tak... Zimno jest zdecydowanie najgorsze! Sam już nie wiem dlaczego idę dalej przed siebie i chcę przeżyć, a raczej nie wiem czemu walczę o swoje życie. Rodziców już nie mam, opiekunki mnie zostawiły na pewną śmierć, jacyś straszni ludzie chcą mnie złapać i zrobić mi krzywdę, a w dodatku nie wiem gdzie jestem i gdzie idę.
Bałem się jak to ja i pewnie wielu by mnie nazwało tchórzem i nieudacznikiem, jak to mieli moi dawni "koledzy" z klasy. Co po chwilę zatapiałem się w śniegu, który kłuł skórę niczym tysiące malusieńkich szpilek, a lód zaczął się tworzyć na moich ramionach. para leciała z ust przez jakiś czas, choć powoli zanikała co pewnie świadczyło o tym że zamarzam powoli...
W sumie to i też się tak czułem. Przystanąłem nagle, po wyczerpującym marszu, który wydawał mi się trwać wieczność i się rozejrzałem. Nic...Pusto! Wokoło mnie było tylko kilka opuszczonych budynków. Moje jedyne towarzystwo jakie mogłem sobie zaprocentować i jedyny znak że niegdyś mieszkali tu jacyś ludzie.
Minęły dwa miesiące odkąd ostatni raz widziałem jakiegoś człowieka i w sumie to i nawet dobrze, bo chciał mnie złapać i zrobić krzywdę. Strzelał do mnie i wrzeszczał jak opętany... Nie wiem co to znaczy, ale mama tak często mówiła wiec to raczej źle. Byłem wygłodniały i zmęczony ale kiedy się upewniłem że nikt mnie nie widzi, zacząłem kopać w śniegu jak najęty.
Pewnie to wszystkim się wyda dziwne, ale szukałem w zamarzniętej ziemi jedzenia. Zupełnie jak jakiś dzik czy sarna, tyle że ja nie miałem ostrych kopyt, które pomagają rozgrzebać ziemię, tylko palce na których końcówkach miałem już podniszczone paznokcie. Co jakiś czas musiałem przestawać kopać, by schować sztywniejące palce do kieszeni, które też były lekko dziurawe, podobnie jak reszta moich bardzo "ciepłych" ubrań.
Kiedy palce mi nieco odmarzały, czułem straszliwy ból, lecz jakoś zagryzałem zęby i później dalej kopałem aż w końcu po kilku minutowym kopaniu dotarłem do zamarzniętej ziemi. Wyjąłem swój nóż i zacząłem uderzać w ziemię by rozbić lód, który pokrył powierzchnię ziemi, lecz ten nie ustępował.
Mimo moich usilnych starań, które i tak poszły na marne westchnąłem, a mój żołądek ewidentnie mi na to odpowiedział donośnym burczeniem i lekką słabością jaką poczułem.
Znowu nic nie zjem, czyli trzeba iść dalej - pomyślałem i znowu zacząłem iść. Miałem wrażenie że nigdy nie przestanę iść, oraz czasami dopadały mnie myśli czasami, że jestem jedynym człowiekiem żyjącym obecnie na ziemi. Już nawet nie pamiętałem kiedy ostatni raz coś jadłem... Czułem za to po moich niewielkich mięśniach jak słabną, a serce często mnie bardzo bolało. Kiedy nastała noc, schowałem się w niewielkim budynku, w cieniu.
Ojciec zawsze mnie uczył jak mam się skradać by nie wydać choćby najmniejszego odgłosu. Uczył panować nad oddechem, żeby nikt nie mógł go usłyszeć i takich tam innych rzeczy. Tak jak każdej nocy, niemalże moim rytuałem stało się to iż zastanawiałem się czy mam zasnąć i czy się obudzę następnego dnia. Często też myślałem nad tym, czy to jednak nie jest tylko koszmar i czy się aby przypadkiem nie obudzę w cieplutkim łóżku w domu, a z dołu nie będzie mnie wołać zrzędliwa na wszystko niania. jednak za każdym razem gdy się budziłem, moja cicha nadzieja była niszczona z wielką brutalnością. Tak i było tym razem...
Obudziłem się zmarznięty i ledwie się ruszający, co sprawiło że kolejna łza spłynęła mi po policzku, gdyż przypomniałem sobie o tym iż nie ma ze mną najbliższych. Z racji tego iż nie miałem chusteczki, wytarłem oczu oraz nos o rękaw, ale i tak nie było tego widać przy takim mrozie. Zmusiłem swoje ciało do wstania i podszedłem do jednego z ocalałych okien.
Spojrzałem i zobaczyłem iż niedługo będzie kolejna zamieć, a zwiastowały to bowiem ciemne i ciężkie chmury w oddali, tak więc zacząłem się zastanawiać czy mam ruszać dalej i prawdopodobnie zamarznąć na pewną śmierć, może licząc na łut szczęścia iż przeżyję, albo tutaj zostać i to przeczekać. Cóż...
Wybrałem jednak to drugie, choć znowu sam nie wiem czemu. Kiedy chciałem już usiąść i zacząć błąkać się w swoich marzeniach, nagle usłyszałem hałas z zewnątrz, więc szybko się poderwałem i schowałem w cieniu, po czym zacząłem obserwować. Ujrzałem jakiegoś mężczyznę z peleryną, na czarnym koniu. Miał dodatki czerwonego na strzemionach i tam innych rzeczach. Serce mocniej mi zabiło. Bałem się ludzi, a zwłaszcza tych z końmi!
Nie chciałem by mnie zauważył, więc szybko przestałem na niego patrzeć i zaszyłem się u góry w jeszcze ciemniejszych zakamarkach. Ledwie szedłem i zacząłem cicho kasłać. Drżałem z zimna jak osika i fatalnie się czułem, więc rzeczą oczywistą było iż pomyślałem, że zaczynam umierać. W końcu tylko silni przetrwają, a słabi zginą marnie, co jest naturalnym procesem w przyrodzie. Przesiedziałem tak aż do późnego popołudnia, gdzie w końcu jakoś wyszedłem, a po upewnieniu się że nikt mnie nie widzi i nie będzie chciał złapać, zacząłem znowu kopać w śniegu i ziemi. Przynajmniej mam wody pod dostatkiem - pomyślałem sobie patrząc na góry śniegu. Jakoś udało mi się dotrzeć do ziemi i wykopać mały dołek, gdzie znalazłem ładne korzenie.
W prawdzie były obrzydliwe w smaku, ale głodny człowiek zje wszystko, a zwłaszcza taki, który nie pamięta kiedy ostatnio coś jadł... Dla mnie to był teraz prawdziwy luksus czy też rarytas, więc szybko zacząłem jeść korzenie, nie przejmując się ziemią, gdyż ją nieco oderwałem.
Co jakiś czas wyglądałem z dziury jaką wykopałem, czy aby nikt przypadkiem się do mnie nie zbliża i pałaszowałem dalej, a gdy mi starczyło, resztę spakowałem do kieszeni i wylazłem w końcu stamtąd.
Nieco pojadłem sobie śniegu, popijając to co zjadłem, po czym nagle usłyszałem znowu jakiś hałas, więc automatycznie zesztywniałem i zacząłem nasłuchiwać niczym wystraszone zwierze. Zacząłem wodzić niespokojnie wzrokiem po otoczeniu jakie miałem wokoło siebie i nagle dostrzegłem jakiś żołnierzy, którzy gapili się na mnie ze zdziwieniem.
Przełknąłem głośno ślinę w przerażeniu. Mieli konie i byli uzbrojeni. Przeraziłem się że chcą mnie zabić albo zniewolić, ale jeśli już to ja wolałem umrzeć na własnych zasadach. Zacząłem szybko uciekać... Oni zaczęli mnie gonić i coś krzyczeć, lecz ja byłem zbyt przerażony by cokolwiek teraz usłyszeć prócz swojego szybkiego oddechu i walącego serca niczym młot o kowadło.
Kiedy dotarłem do kilkunastu budynków, schroniłem się w jednym z nich i schowałem się w cieniu tak że w ogóle nie było mnie widać, ani słychać.
Wiedziałem że niedługo zacznie się zamieć więc będzie podwójnie ciężko, lecz ja nie zamierzałem dać się złapać. No ale cóż... Nie chcieć dać się złapać, a zostać złapanym to zupełnie dwie różne historie, lecz miałem nadzieję że do tej drugiej zdecydowanie nie dojdzie.
< Eric? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz