Spałem o dziwo spokojnie i nie śniły mi się koszmary, lecz czułem się taki zmęczony, taki bez sił… Cóż przynajmniej ten jeden raz nie miałem koszmarów albo snów o przeszłości, bo te są najgorsze i nic ciekawego w sumie. Jednak znowu czułem to straszne zimno, głowa mnie strasznie bolała i czułem tą suchość w gardle, a niedawno przecież piłem.
Miałem tak od kilku miesięcy, lecz teraz dochodziły czasami dreszcze i stan podgorączkowy. Pewnie się przeziębiłem… Tak! To na pewno przeziębienie! - pomyślałem dalej śpiąc. W sumie mój sen długo nie trwał, ale gdy się obudziłem, znowu nie było przy mnie Erica, lecz tym razem byłem w jakimś dziwnym białym pomieszczeniu, gdzie znajdowało się łóżko, do którego byłem przykuty i były tylko jedne metalowe drzwi.
Przeraziłem się! Znowu eksperymenty… Tylko nie to – przeraziłem się w myślach, bo niańki kilka razy zabrały mnie na jakieś zadupia, gdzie coś mi wstrzykiwali ludzie z pegazem w kółku. Bałem się ich i zawsze płakałem z bólu i się szarpałem kiedy mi to robili, lecz to była dla nich tylko sama przyjemność.
Nie wiem po co to było, ale później przestały mnie tam przyprowadzać. Wracając jednak do rzeczywistości, to jednak mocni mnie nie związali czy tam przy kluli, bo byłem jeszcze na tyle chudy, że bez problemu wyjąłem ręce z metalowego czegoś i nie wiem jak to się nazywa, a nogi jakoś sobie pomogłem rękami i też byłem wolny.
Szybko zeskoczyłem z ogromnie wysokiego dla mnie łóżka i podbiegłem do drzwi. Jakoś doskoczyłem do klamki i lekko je uchyliłem, lecz zaraz zastygłem w bezruchu, bo usłyszałem czyjeś rozmowy na mój temat i jakiegoś obozu.
- Co to za zaraza?! Ludzie padają jak muchy i nie mają sił! - warknął ktoś.
- Nie wiem, ale szukamy lekarstwa… - westchnął inny.
- To wszystko przez tego bachora! Przyniósł to i teraz obóz w niebezpieczeństwie! Edward zamknąłeś go? - spytał kolejny nieznajomy głos szybko i jakby wściekły na mnie, przez co zrobiło mi się przykro, bo nie wiedziałem o co chodzi i dlaczego tu jestem.
- Tak zamknąłem – usłyszałem już znajomy głos.
- Co z przywódcą? Z Ericem w sensie… Bardzo z nim źle? - dopytywał przejęty ktoś.
- Ma wysoką gorączkę i dreszcze, lecz jak na razie nie widzę innych objawów – odparł spokojnie.
- Jak na razie mamy około trzech tysięcy chorych, niektórzy mają wysypkę i majaczą – powiedział szybko nieznajomy.
- Ciągle przybywają nowi, którzy tez mają biegunkę, wymioty lub krwotoki z nosa częste – dodał inny.
- Powoli kończą się nam miejsca na zwykłych oddziałach, musimy otworzyć też inne oddziały, które są w remoncie, bo inaczej nie damy sobie rady! - rzekł przestraszony kolejny głos.
- Jeśli cały obóz zachoruje to będziemy dla wrogów jak na tacy! Pilnuje ktoś reszty z przywódców? - spytał pośpiesznie pierwszy głos jaki na początku usłyszałem.
- Tak spokojnie, są chronieni i też odizolowani od reszty, by nie mogli się zarazić, lecz w sumie to mogło się już dość dawno rozprzestrzenić – usłyszałem głos Edwarda.
- Jak to dziadostwo powstrzymać?! - warknął kolejny.
- Izolujcie zdrowych i chorych… Patrzcie na objawy. To wirus i roznosi się drogą kropelkową… - odparł szybko.
- A z bachorem co? - spytał ktoś zły.
- Powinien odpowiedzieć za coś takiego łbem – warknął inny wtrącając się.
- Same przez niego kłopoty! Nad dziadostwem nie wolno się litować! - dodał kolejny, a mi robiło się coraz bardziej przykro z tego wszystkiego.
- Jest odizolowany od reszty spokojnie, nie ucieknie – mruknął znajomy doktorek – Wracajcie do obowiązków! Chorych przybywa – rzekł jeszcze i usłyszałem jak odbiegają wszyscy. Znowu jestem przyczyną problemów… Znowu wszystkim zawadzam… Ja nie wiedziałem! Nie wiedziałem że zarażam! Dlaczego…. Dlaczego ja?! Dlaczego nikt mnie nie kocha? Dlaczego ludzie mnie nienawidzą? - pomyślałem załamany, a z oczu poleciało mi kilka palących łez, które spłynęły po moich chudych policzkach.
Kiedy upewniłem się że nikogo nie ma, wyszedłem i szybko wtopiłem się w cienie jak byłem tego uczony i tak przedostałem się do okna, które otworzyłem. Lodowaty wiatr bardzo szybko przeszył moje ciało niczym pocisk, przez co zadrżałem z zimna. Kiedy już chciałem wyskakiwać, zaraz się wstrzymałem i ściągnąłem wszystkie ciepłe ubrania, aż w końcu zostałem tylko w krótkim rękawku i spodniach.
Odłożyłem wszystko w cień ze szlochem cichym i wyskoczyłem przez okno. Było mi strasznie zimno a lodowate powietrze kuło straszliwie, niczym tysiące malutkich, wbijających się szpileczek. Noc była ciemna niczym smoła i wręcz odstraszała nieproszonych gości od swojego świata… Poczułem na swojej skórze rozpływające się płatki śniegu, a para leciała mi z ust.
Zapadałem się w śniegu po kolana, choć czasami aż po pas, lecz mimo wszystko brnąłem jakoś na przód. Światła z ratusza jeszcze przez jakiś czas oświetlały mi drogę, aż w końcu pogrążyłem się w ciemnościach. Musiałem bardzo ostrożnie stąpać po ziemi.
Dosłownie szedłem po omacku, lecz mój wzrok zaraz się przyzwyczaił do egipskich ciemności, gdyż jak już wiecie, bardzo długo podróżowałem sam, przez co mój wzrok zdążył się wyostrzyć na tyle, że czasem się zastanawiałem czy aby tak widzą dzikie zwierzęta nocą.
Było przejmująco zimno i czułem jak powoli kończyny odmawiają mi posłuszeństwa a ręce powoli kostnieją. Zabawne że prawie zapomniałem o zimnie tego strasznego otoczenia, przebywając w tym dziwnym miejscu, gdy już myślałem iż los się do mnie uśmiechnął… Po raz kolejny pokazano mi, że nigdzie nie ma dla mnie miejsca, przez co poczułem że do oczu znowu napływają mi palące łzy bólu. Nie rozumiałem ciągle, co takiego robię źle, że wszyscy mnie odtrącają. Ja chciałem dobrze! Nie chciałem nikomu zrobić krzywdy!
Ja chciałem tylko kochającego domu… Boże dlaczego? Czy ja naprawdę jestem aż taki zły? Pewnie rodzice też nie mnie kochali i te eksperymenty i te wyjazdy to było ich celowe zagranie, by się mną nie zajmować. Nawet na wigilię ich nigdy nie było! Jestem taki głupi… Przecież normalni ludzie mają wolne w wigilię czy coś, a ich nawet wtedy nie było, tłumacząc się że nie mogą, że mają bardzo dużo pracy i są potrzebni w pracy.
Czułem straszny ból w sercu i właściwie ból drętwiejącego z zimna ciała, był niczym w porównaniu z bólem płaczącego serca. Tak wiele razy mnie oszukiwali, tak wiele razy mnie zostawiali, tak wiele razy nie byłem przytulany nawet kiedy byli i robili to jakby z łaską. Zawsze starałem się być grzeczny i dobrze się uczyć…
Dlaczego więc mnie nie kochali i mnie nie chcieli? Dlaczego?! Rodzice innych dzieci zawsze przytulali swoje pociechy zawsze się cieszyli kiedy przyniosą dobre oceny do domu, zawsze chwalili, a ja zawsze dostawałem słowa bez uczuć „to dobrze”, „masz tak dalej się uczyć” , „powinieneś starać się bardziej”, „dlaczego nie dostałeś piątki tylko czwórkę?”, „za mało się uczysz”, „jesteś za bardzo rozleniwiony” i tak ciągle! Oczywiście były też inne ich teksty, kiedy do nich dzwoniłem, ale dużo by jeszcze tego wymieniać!
Nie wiem ile szedłem, ale w końcu rozszalała się zamieć, przez co byłem zmuszony schować się w jednym z budynków. Nie czułem już kończyn, więc padłem przy pierwszej, lepszej ścianie i się skuliłem, przyciągając ledwie lodowate ciało. Czułem straszny ból, gdyż krew starała się przepłynąć, przez lodowate naczynia krwionośne, co sprawiało mi katusze, lecz nie pierwszy raz coś takiego czułem.
Wtedy się rozpłakałem, lecz robiłem to niesłyszalnie jak zawsze… Czułem się taki samotny i nikomu nie potrzebny. Nie spałem całą noc, tylko czuwałem i się trząsłem. Brakowało mi ciepłych rzeczy, które dał mi Eric, które zostawiłem przy oknie w ciemnym kącie. Wiedziałem jednak ze na nie ani troszkę nie zasługuję, więc wolałem je oddać.
Za zarażenie wszystkich powinna czekać mnie surowa kara. Powinni mnie wychłostać lub nawet postrzelić tak bym wykrwawił się na śmierć! Ja naprawdę nie chciałem… Nie wiedziałem! Gdybym wiedział że kogoś skrzywdzę i narobię kłopotów, to uciekłbym już dawno! Jak widać ciepło i dom nie są dla mnie… Ludzie mnie nienawidzą i żałuję że się w ogóle urodziłem… Jestem tylko utrapieniem, problemem. Kiedy zobaczyłem na horyzoncie lekkie przejaśnienie, wyszedłem ze zrujnowanego budynku i zacząłem dreptać w tamtym kierunku.
Byłem taki słaby i głodny oraz zmarznięty. Jednak czy kogoś to w ogóle obchodziło? Nie… Jestem znowu sam. Zupełnie sam. W sumie to i dobrze, bo tak nikogo nie zarażę znowu i wszyscy są bezpieczniejsi gdy mnie nie ma obok nich. Znowu jadłem korzenie i kopałem w twardym od temperatury śniegu, raniąc sobie ręce do krwi.
Znowu spałem w opuszczonych budynkach i znowu otaczała mnie dookoła przejmująca cisza którą przerywały moje kroki zapadania się w śniegu co po chwilę i mój oddech. Boże jak ja ie cierpię jeść korzeni! Smakują jak podeszwa buta, pomieszana z ziemią – pomyślałem z westchnieniem brnąc dalej przez śnieg. Tak oto minęło pięć długich dni mojej wędrówki.
Patrzyłem, jak z dna na dzień krajobraz się zmienia. Czasem niebo miało pomarańczowy kolor, czasem lekko różowawy, często też widziałem chmury różnego kształtu. Była to jedyna z moich atrakcji, jakie miałem podczas mojej podróży przez ten straszliwy ziąb.
Codziennie ta sama monotonia… Te same czynności, a wszystko po to by przetrwać, choć sam nie wiem po co to robiłem. Niby chciałem umrzeć, lecz jednocześnie rozpaczliwie walczyłem o życie. Po co to? Sam nie wiem…
W końcu czułem się z dnia na dzień coraz to gorzej i gorzej i wiedziałem że w końcu padnę. W sumie może to na swój sposób kara losu, za to co zrobiłem nieświadomie tym wszystkim ludziom? Możliwe… Może właśnie mam umrzeć w męczarniach. Sam nie wiem gdzie już byłem, bo wszystko i tak było dla mnie obce i nieznane. Wiele razy się przewróciłem, tnąc sobie skórę o ostre kamenie pod powierzchnią śniegu.
Serce mnie bardzo bolało i zastanawiałem się ile jeszcze mi popracuje. Dopiero tam się dowiedziałem że mam coś z sercem nie tak. Czułem jak znowu ciężko pracuje, jak gubi się we własnym rytmie. Często też słyszałem jak bije… Słyszałem jak szumi mi w uszach krew. Zastanawiałem się czy już tam poradzili sobie z zarazą i czy bardzo są na mnie nadal źli… Odszedłem by nie robić problemów, więc pewnie i tak życzą mi śmierci. Kto w końcu normalny tęsknił by za takim kundlem jak ja? Za takim nieudacznikiem?
Nikt… Przynajmniej jedna gęba mniej do wykarmienia! Więcej ciuchów ciepłych dla innych i w ogóle wszystkiego. Było już chyba popołudnie z tego co się orientowałem po pozycji słońca, które często znikało za gęstymi, szarymi chmurami, a ja brnąłem w nieznane. Wiele razy widziałem zombie, lecz jakoś udało mi się ich uniknąć.
Gdyby zaczęły mnie gonić, to nie miał bym najmniejszych szans na ucieczkę i by mnie wszamały z radością, rozrywając mnie na strzępy! Szedłem cieniami najlepiej jak tylko mogłem pośród gęstych drzew i zarośli, ukrywając się by nikt mnie nie mógł dostrzec, kiedy to usłyszałem jakieś hałasy. Przystanąłem i znieruchomiałem od razu, nastawiając uszy i gdybym umiał nimi kręcić jak koń, to z pewnością bym to właśnie teraz robił.
Starałem się wychwycić najmniejszy dźwięk, jakby z każdego możliwego kierunku, co niestety było nie możliwe dla człowieka, lecz wytężyłem swój zmysł słuchu dość mocno. Jednak nie mogłem nic usłyszeć przez chwilę, ponieważ tak mocno za bolało mnie serce, że dziwię się iż nie krzyknąłem. Złapałem się odruchowo zaciśniętą ręką w pięść blisko serca i zacisnąłem zęby. Co się ze mną dzieje? - pomyślałem przerażony tym wszystkim bo przez chwilę nie mogłem się ruszać z tego wszystkiego. Dopiero po dłuższej chwili ból ustał.
Było to na swój sposób wybawienie jeśli tak to można nazwać… Po kilku głębszych i nieco gwałtowniejszych wdechach wszystko ustało, a ja znowu zacząłem przestraszony nasłuchiwać czy aby przypadkiem przez tą chwilę się nie zdemaskowałem. Nie usłyszałem nic co było ulgą, jak i strachem jednocześnie. Muszę się lepiej ukryć – przeszło mi przez myśli i bezszelestnie podreptałem dalej, jednak zanim się ukryłem, poczułem cios w kark, po czym upadłem twarzą na zimny śnieg tracąc przytomność.
< Eric? ;3 to był Robert czy wróg? Jak tam się czujesz i inni? On się bardzo obwinia ;c >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz