czwartek, 6 kwietnia 2017

Od Eddie'go

-Eddie - ktoś szarpnął moje ramię i natychmiast obudziłem się ze snu. W tym świecie ospałość może czasem kosztować życie, każdy nauczył się już, że należy być sprawnym w każdym miejscu i czasie. - Wstawaj, ojciec cię wzywa.
W ciemności nic nie mogłem zobaczyć, jednak po głosie poznałem, że obudził mnie Luis. Przed wojną razem uczyliśmy się w szkole wojskowej, raczej nie wchodząc sobie w drogę. On był prymusem, ja trzymałem się z tyłu. Wojna jednak zmieniła prawie wszystko, również dawne szkolne znajomości. Mężczyźni, którzy dokuczali mi, gdy byłem dzieckiem stali się moimi przyjaciółmi i nieraz ratowali mnie od śmierci, a ja czasem zszywałem im rany i nastawiałem kości. Z Luisem natomiast połączyły mnie silne więzy koleżeństwa, choć prawie wszystko nas od siebie różniło.
Przetarłem oczy, czując pod powiekami drobinki piasku. Wstałem z twardego materaca i wyszedłem z Luisem na korytarz.
Dawna baza wojskowa była teraz siedzibą Aniołów i było to chyba najbezpieczniejsze schronienie dzisiejszego świata. Schron znajdował się głęboko pod ziemią i posiadał własne, niezależne zasilanie, dzięki któremu mieliśmy prąd. Obieg wody działał tutaj na zasadzie zamkniętego schematu, jednak był to prawdziwy luksus. Nauczyłem się, że o niektórych rzeczach po prostu trzeba nie myśleć, na przykład gdy pije się oczyszczoną wodę, w której ktoś wcześniej się kąpał. Cóż... wojna wymagała wyrzeczeń od wszystkich. W bazie znajdowały się również ogromne zapasy broni, jednak nie byłem dopuszczany do wszystkich pomieszczeń. Andersenowie zdecydowali, że do głębiej położonych poziomów będą mieli dostęp tylko najważniejsi dowódcy, chociaż parę razy w mesie słyszałem już plotki, jakoby trzymali tam dziwną broń jądrową. Ojciec jednak nie chciał mi nic o tym powiedzieć, a ostatnio prawie w ogóle go nie widywałem. Mimo wszystko cieszyłem się, że wreszcie mogłem być w bezpiecznym schronie. Dopiero co wróciłem od Duchów, którym udostępnialiśmy broń. Byłem odpowiedzialny za tą akcję i zajęła mi ona prawie tydzień, gdyż mój oddział napotkał niespodziewane trudności, gdy członkowie obozu Demonów odcięli nam drogę powrotu. Musieliśmy skorzystać z dwa razy dłuższego szlaku, na którym spotkaliśmy wielu zombie. Straciłem przy tym dwóch ludzi, a gdy wreszcie dotarliśmy do najbliższej jednostki Aniołów, by wylizać rany i odpocząć, mój towarzysz James Brook okazał się być chory na Terwiniozę. Przynajmniej tak myślę, nie miałem odpowiedniego sprzętu, by pobrać płyn mózgowo rdzeniowy, a James zdążył już zapaść w śpiączkę. Wróciliśmy dopiero wczoraj zmasakrowani i wykończeni, a ta tranzakcja przyniosła Aniołom więcej strat niż korzyści. Odkąd tylko znalazłem się w schronie, zapadłem w długi, głęboki sen, z którego wybudził mnie Luis.
-Czemu nigdzie nie palą się światła? - spytałem, po omacku podążając za przyjacielem.
-Jest jakiś problem z głównym kolektorem. Mają to naprawić jutro - wyjaśnił. - Miałeś ciężki tydzień, prawda?
Nie odpowiedziałem. Wciąż byłem wykończony, dowodzenie to nie moja bajka, być może cała akcja skończyłaby się inaczej, gdybym jak zwykle siedział w jakiejś jednostce i pomagał bardziej doświadczonym lekarzom, a nie bawił się w Napoleona. Zrobiło mi się słabo od poczucia winy.
Schron był bardzo ciasny, korytarze wąskie, a pokoje wręcz klaustrofobiczne, gdyż upychano tam tylu ludzi, ile się da. Panujące wszędzie egipskie ciemności potęgowały tylko uczucie przygniatania przez ściany. Z pokoi słyszałem miarowe oddechy, chrapania, czasem jęki lub pojedyncze słowa wypowiedziane przez sen. W końcu doczłapaliśmy się do mesy, gdzie kilkunastu żołnierzy właśnie jadło skromny posiłek przy świeczkach. Romantycznie - pomyślałem i uśmiechnąłem się pod nosem. Jeden z nich wybuchł rubasznym śmiechem, pewnie z powodu jakiegoś sprośnego żartu.
Gdy znaleźliśmy się w gabinecie narad, również wypełnionym świecami, zasalutowałem. Wokół przeładowanym od map i papierów stole kłębiły się sylwetki mojego ojca, rodzeństwa Andersen, kilku ważniejszych dowódców i innej młodej osoby, której nie poznawałem. Pod ścianą stało kilku młodych żołnierzy, którzy zostali uznani przyszłymi przywódcami Aniołów i brali udział w naradach, by uczyć się kierować organizacją.
-Eddie - przemówił do mnie Aiden Andersen - właśnie dowiedzieliśmy się, że w obocie Śmierci wybuchła epidemia kivodezy. Musimy szybko działać. Ten tu - wskazał na posłańca, który wyglądał na równie zmęczonego co ja - przybiegł tutaj, bo liczy na szybką pomoc, którą otrzyma. Nie ma czasu, a nasz schron znajduje się najbliżej chorej jednostki. Masz też doświadczenie, jako lekarz - położył mi po ojcowsku rękę na ramieniu - zabierzesz zapas bysazyny i postarasz się pomóc.
-Sir - zacząłem powoli - nie może zająć się tym naczelny lekarz? Nie mam wystarczającej wiedzy, żeby...
-Jesteś w tej chwili najlepszą opcją jaką mamy im do zaoferowania - przerwał mi. - Naczelny lekarz został rozszarpany przez zombie dwa dni temu.
Osłupiałem, słysząc tą wiadomość.
-Jestem zmęczony - wydukałem. - Tamta misja...
-Dość! - tym razem głos zabrał mój ojciec. - Otrzymałeś rozkaz. Czas go spełnić. Zgłosisz się do magazynu numer trzynaście i odbierzesz lekarstwa, po czym niezwłocznie udasz się wraz z posłańcem. Zrozumiano?
Spuściłem głowę.
-Tak - odparłem.
|Kto chce być posłańcem? :)|

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz