niedziela, 27 listopada 2016

Od Nick'a

Obudziłem się jak co dzień ok. 10.00, leniwie wstałem z twardego materaca i poczłapałem w stronę małego zbiornika wody. Klif jeszcze głośno chrapał i machał łapami po zimnych płytkach.
-Ten to ma życie…-pomyślałem, biorąc duży łyk wody i podchodząc do mojego śpiocha. Delikatnie go pogłaskałem, jednak gdy ten tylko poczuł nacisk mojej dłoni, zaczął machać ogonem, gwałtownie zrywając się do góry, najwidoczniej czuwał tej nocy. Popatrzyłem na jego postrzępioną i brudną obrożę, przypominała mi czasy wojny i śmierć taty, jednak nie zamierzałem jej ściągać. Uchyliłem jedno z okien, by zobaczyć, czy nie ma w pobliżu jakiegoś zagrożenia. Było pusto, więc nie czekając, zszedłem do starego, blaszanego garażu, by wyprowadzić z niego równie starą ciężarówkę. Wziąłem całe źródło wody, gdyż był to średniej wielkości zbiornik, łatwy w transporcie i parę praktycznych rzeczy takich jak koc, mój ukochany nóż, prowiant no i ulubioną zabawkę Klifa.
-Klif!-zawołałem i dwa razu zagwizdałem, dając znak, żeby pupil przyszedł, jednak nawet po dłuższej chwili nie zjawił się. Przeraziłem się, Klif nigdy by nie olał mojego rozkazu, a więc musiało coś się stać. Wbiegałem po dwa schody na pierwsze piętro trzypiętrowego budynku. Tak jak myślałem, nawet nie wyszedłem zza rogu, a już usłyszałem głośny skowyt i warczenie Klifa. Jednak co było tak ważne, by nie przyjść do mnie? Lekko wyjrzałem zza rogu i od razu w oczy rzuciła mi się zgniła skóra intruza. Minimalnie wychylony patrzyłem na zaistniałą sytuację i niezbyt wiedziałem co zrobić… pomóc, czy poczekać na wygraną Klifa? Oba wyjścia wiązały się z ryzykiem, jednak jakby Klif miałby odejść, to chyba popełniłbym samobójstwo. Niezwłocznie z mojego plecaka podróżnego wyjąłem ostry jak brzytwa nóż i przeszedłem do innego pomieszczenia tak, by zaatakować zombiego od tyłu. Przemieszczałem się dość cicho, jednak mojej uwadze umknęło to, że pod stołem w pokoju, w którym właśnie jestem leży żywy zombi i już jak tylko mnie zobaczył, zaczął pełznąć w moją stronę. Przyczajony tuż za jednym z mebli, postanowiłem się odwrócić, tak po prostu, jednak gdy zobaczyłem śmierdzącą twarz, morderczego zombi tuż przy mojej wydałem z siebie przerażający wrzask i automatycznie wskoczyłem na komodę, za którą się ukrywałem. Od razu przykułem, uwagę drugiego koleżki, który jeszcze przed chwilą zajęty był droczeniem się z Klifem. Byli coraz bliżej zabierając mi jakąkolwiek drogę ucieczki, spojrzałem w sufit, na moje szczęście wysoko nade mną wisiała solidna lampa, najpewniej ze stali. Nie tracąc czasu (i życia) skoczyłem w jej stronę, natychmiastowo przyciągając do niej ciało, by zombi nie mogły mnie dosięgnąć. Połowicznie odetchnąłem z ulgą, gdyż byłem poza ich zasięgiem, jednak z drugiej strony nikt nie wytrzyma, bóg wie ile, wisząc równolegle do sufitu na stalowej lampie, zdając się jedynie na siłę własnych rąk. Ku mojemu zdziwieniu Klif rzucił się na nich jak oszalały i zaczął ich rozszarpywać, najwidoczniej uruchomił się u niego instynkt przetrwania, który zmusza zwierzęta, jak i nas do podobnych zachowań. Gdy obydwa ciała leżały w bez ruchu, dopiero puściłem się lampy, twardo spadając na drewnianą komodę. Od razu skoczył na mnie Klif, ze swoją kochaną mordką i zaczął lizać mnie po twarzy.
-Dość! Klif!-krzyczałem rozbawiony, gdy pies swoim ciężarem przeważył mnie i oboje leżeliśmy jak te dwa trupy-Teraz bez żartów…-powiedziałem stanowczo, a Klif automatycznie usiadł i uspokoił się-Musimy dotrzeć do jakich innych ocalałych, bo inaczej po nas, jasne?!-zapytałem, a pies tylko przywarował na znak zgody-No, to teraz do samochodu! Ruchy! Bo wiesz, że jazda w nocy to chyba najbardziej idiotyczny pomysł.
Wziąłem kawałem sznurka i zaprowadziłem Klifa do samochodu, nie zapominając o plecaku zostawionym po ataku zombi. Pociągnąłem za klamkę czarnego, ledwie stojącego Jeepa i nakazałem Klifowi usiąść, a sam poszedłem z drugiej strony usiąść za kółkiem. Podróże zawsze są ciekawe, nawet gdy jeździ się po znajomej okolicy, jednak teraz musiałem dać gaz do dechy i pędzić w nieznanym kierunku, by przeczesać go jak wszystkie inne. Kompas wskazywał, że jedziemy na północ, a panująca cisza biła po uszach, więc postanowiłem włączyć moją ulubioną kapelę i ulubiony kawałek, był to „Du Hast” gramy przez Rammstein. Była to autorska piosenka mojego ojca. Ja, jak i Klif relaksowaliśmy się przy jej dźwiękach, oboje lubiliśmy taki rodzaj muzyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz