wtorek, 22 maja 2018

Od Lisbeth do Darlene

Dość chłodny poranek przywitał Lis tego dnia ale dziewczynie to nie przeszkadzało.  Uwielbiała taką pogodę, mgłe pokrywającą pola opuszczonych budynków i ciszę która jeszcze nie zdradzała przyszłych wydażeń nadchodzącego dnia. Drobne kamienie i kawałki pokruszonych płytek skrzypiały pod jej butami, kiedy przemierzała tunele metra. Stacja "Sopel" nie zbudziła się jeszcze do "życia". Chociaż tutaj i tak w jego szczytowej  formie było stosunkowo mało. Schowała dłonie w kieszenie czarnej bluzy i weszła po schodach na górę, podpierając się metalowej barierki wykrzywionej przez życie. Skrzywiła się z bólu, rana na nodze doskwierała jej, a ponieważ zasoby bandaży wyraźnie się uszczupliły musiała iść do ruin szpitala. Możliwe, że uda jej się coś tam jeszcze znaleźć. Poprawiła plecak wraz z karabinem i ruszyła przed siebie. Zerknęła zachowawczo na mapę chociaż dobrze znała drogę. Słońce powoli rozświetlało coraz to większe połacia betonu,  gdzieniegdzie widać było drobne rośliny budzące się do życia. "Stary, popękany świat. Wygląda  jakby miał miliony lat, a tak na prawdę ludzkość była względnie młoda zanim stała się tragedia."
Dziewczyna stąpała ostrożnie drogą wzdłuż budynków.  Błądziła wzrokiem od jednej ciemnej wyrwy po oknie do drugiej. Niby znała dobrze te okolice ale nie można było sobie odpuszczać ostrożności. Ludzie przez lekceważenie takich drobnych rzeczy umierają. A głupio by było umrzeć z powodu lekkomyślności. Lis zaczęła się zastawiać, czy w sumie lepiej umrzeć z jakiegoś głupiego powodu.  Czy lepiej, żyć w świecie nie zdolnym do życia. W którym nie czeka na Ciebie żadna przyszłość, żadna nadzieja, a marzenia nie ważne jakie, wszystkie są nie realne.
Dziewczyna zatrzymała się w pół kroku słysząc drobny szelest. Powiodła wzrokiem za dźwiękiem i jej oczom ukazał się bury, dość sporych rozmiarów pies. Spojrzał na nią brązowymi ślepiami i postawił oklapłe uszy do góry. Dziewczyna odruchowo chwyciła za broń którą miała przewieszoną na grubym parcianym pasie. Pies jednak się nie ruszył, ani też nie wykazywał oznaków agresji. Raczej liczył na to, że dziewczyna podzieli się z nim czymś do jedzenia.
- Precz kudłaczu. - Warknęła w jego stronę. Nie przepadała za psami, a już na pewno nie chciała żeby jakiś się za nią włóczył i zabierał jej racje żywnościowe. Zwierzak stał tak jeszcze może z kilka sekund i odszedł kołysząc ogonem na boki.
Lis ruszyła więc w dalszą drogę, po jakimś kwadransie marszu jej oczom ukazał się wielki, rozpadający się budynek. Gdy znalazła się już pod nim weszła przez wyrwane z zawiasów drzwi do środka. Wciągnęła powietrze w płuca, zapach lekkiej stęchlizny zmieszany z kurzem zakręcił ją w nosie. Ruszyła wolno długim korytarzem zawalonym gruzem i kawałkami odpadającej ze ścian farby. Przez dziury zamiast szyb okien zaglądały coraz śmielej promienia porannego słońca, oświetlając kłębu kurzu unoszące się w pomieszczeniu. Zielony bluszcz leniwie oplatał budynek od zewnątrz, pobudzony do życia przez wiosnę zaciskał się na ramach okien i ścianach jak długie palce. Wbijał się w tynk i beton, który pękał i ustępował z biegiem czasu naturze. Pod butami chrupały drobne kamyki jednak dziewczyna starała się wydawać jak najmniej odgłosów. Zaglądała po drodze do drewnianych regałów jednak nic w nich nie nalazła prócz starych, potarganych papierów czy pustych butelek i puszek po piwie.  Zaglądała od pomieszczenia do pomieszczenia w poszukiwaniu jakiś bandaży czy czegokolwiek na odkażane ran. W końcu trafiła na pomieszczenie schowane na samym końcu korytarza, gdzieś za pokoikiem w którym zapewne urzędowały kiedyś pielęgniarki na przerwach. Otworzyła jedną z dolnych szafek i powiodła wzrokiem po opakowaniach. Jakieś opaski uciskowe... rękawiczki jednorazowe... o gaza i bandaż elastyczny. "Jak to możliwe, że się w ogóle tutaj jeszcze uchował?" Zgarnęła co uważała za przydatne i wpakowała do plecaka. Nagle usłyszała jakiś dziwny odgłos i to raczej nie był świst wiatru. Ktoś szedł korytarzem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz