niedziela, 11 marca 2018

Od Alice'a - "Zamiana ciał"

Obudziła mnie cisza. Głęboka, niczym niezmącona cisza, wwiercająca się w mój umysł niczym najlepszej klasy świder. Co prawda, nie byłem przyzwyczajony do jakichś nie wiadomo jakich hałasów za oknem, jednak nie słysząc chrapania Sarumana i Spark obok mnie, drapania zmurszałymi paznokciami po szybie i walenia do drzwi, bo "jest już cholerna dziesiąta rano", czułem się jakoś nieswojo. A raczej mój umysł się czuł, gdyż ja sam z radością poszedłbym spać dalej, choćby się wszystko wokół waliło i paliło. Narastający niepokój i przeczucie, że chyba coś cholera jest nie tak - lub: chyba raczej na pewno, jak ja to mówiłem - nie pozwoliły mi na dłuższe beztroskie leniuchowanie. Uparcie nie otwierając oczu, przeturlałem się w lewą stronę, aby jak zwykle sprawdzić swój refleks przy spadaniu na wyciągnięte ręce. Tym razem się jednak przeliczyłem, gdyż nie dość, że rozplaskałem się na ścianie, to jeszcze dotarło do mnie w końcu, że całkowity i niezaprzeczalny brak moich psów zdecydowanie nie jest normalny - to jest: nie jestem u siebie. W końcu raczyłem otworzyć oczy, aby zlustrować uważnym wzrokiem pomieszczenie. Przez chwilę mnie zatkało. Pokój był duży. Nawet bardzo. Otaczały mnie betonowe ściany, betonowa podłoga, betonowy sufit i prawdopodobnie nawet betonowe łóżko. Zerknąłem na posłanie, na którym leżałem. Niewątpliwie był to rozłożony na (betonowej) podłodze materac, przykryty jakąś patchworkową kołdrą oraz kilkoma wypłowiałymi ze starości kocami. W nogach posłania leżała czyjaś materiałowa torba, jednak ja już nie zwracałem uwagi na otoczenie - gapiłem się szeroko otwartymi oczami na swoje ręce. Moje nadgarstki, owszem, wciąż były szczupłe i blade... Ale tyko tyle właściwie można było o nich powiedzieć. Całe moje dłonie, przedramiona - a jak niedługo później odkryłem, i barki wraz z plecami oraz nogi - pokryte miałem jaskrawymi tatuażami o dziwacznych wzorach. Pełen zdumienia oglądałem całe swoje ręce, starając się w jakiś logiczny sposób dość do tego, jakim cudem wytatuowałem się cały i tego nie zauważyłem. Po kilku chwilach długich niczym godziny dla mojego otępiałego w tym momencie umysłu, zsunąłem się z posłania, starając się stanąć na nogi i nie wylądować ponownie twarzą w kraciastym kocu. Miałem na sobie chyba coś w rodzaju długich, wypranych z koloru spodni dresowych oraz białej koszulki na ramiączkach. Czy jakkolwiek by tego nie nazwać. Nigdy nie rozumiałem, po co tyle nazw dla jednego ciucha. Tak czy siak, postanowiłem oderwać się na chwilę od mojego zdecydowanie dziwnego ciała i skupić się na poznaniu otoczenia. Czyżbym znowu został porwany? Jęknąłem głucho, jednak zaraz sam siebie upomniałem. Przecież jeśli ktoś by mnie uprowadził, to bym chyba o tym wiedział, a poza tym, raczej nie zostawiliby mnie samego w pokoju pełnym gratów, potencjalnie mogących zostać bronią w moich lepkich łapkach. Lustrując tak jednak pokój (betonowy), mój wciąż nieco zamglony wzrok padł na okno znajdujące się na jednej ze ścian. Połowicznie ucieszony, a połowicznie przestraszony, ostrożnie podszedłem bliżej, jako iż moim oczom ukazała się jakaś dziwaczna kobieta, gapiąca się na mnie z drugiej strony jak na zjawisko. Im bliżej jednak podchodziłem, tym wyraźniej widziałem, że chyba nie wszystko było z nią w porządku. Przynajmniej na tyle, na ile mogłem stwierdzić przez tę cholerną mgłę przed oczami, która sprawiała, że wszystko widoczne było dla mnie jak przez biały filtr. Tak czy siak, mój upośledzony w tej chwili wzrok padł natychmiast na jej oczy - białe, puste, wyglądające jak przysłonięte błoną uniemożliwiającą jej widzenie. Byłem już całkiem przekonany, że to zombie, będący niegdyś jakimś punkiem o różowym irokezie na głowie, gapi się na mnie, podchodząc do okna coraz bliżej, gdyby nie to, że kilka rzeczy naraz sforsowało dziwną zaporę otępienia w moim umyśle i wbiło się w niego z całą siłą. Mianowicie, za "zombiakiem" nie widziałem normalnego terenu, tylko beton. Po drugie, ta dziewczyna także była cała w tatuażach, jak i ja, choć z niewiadomego mi powodu. Po trzecie, jak na zombie szła prosto, zaciskając usta w wąską kreskę i jakby patrząc prosto na mnie. Niebywałe. Następnie mój umysł stwierdził, że nie ma ze mnie żadnego pożytku i sam połączył fakty - lampiłem się na lustro. A z lustra... Obserwowało mnie moje odbicie. Ze zdumienia aż odskoczyłem do tyłu, moja ręka ozdobiona egzotycznymi tatuażami natychmiast powędrowała do moich pięknych, długich, czarnych włosów, które teraz niewątpliwie nie były już ani piękne, ani długie, ani czarne. Gorzej. Miałem na głowie różowego niczym guma balonowa irokeza. Chwila... Czyżby to białe coś na oczach tej dziewczyny... Mnie... To były kolorowe szkła kontaktowe? Pacnąłem się małym palcem prosto w oko, potwierdzając swoją teorię. Serio? Kto normalny w tych czasach nosi kolorowe soczewki i w dodatku w nich śpi? Pokręciłem głową. Znów spojrzałem w lustro. Z tafli patrzył na mnie przerażony punk, macający się jedną ręką po twarzy, a drugą po biodrze w poszukiwaniu nieodłącznych, koso-podobnych ostrzy.  Nie znalazłem jednak żadnych swoich gratów, a gdy zdołałem w końcu oderwać oszołomiony wzrok od swojego nowego wyglądu, ponownie przepatrzyłem betonowy pokój. Wkrótce latałem po całym pomieszczeniu, rozgrzebując koce, przewalając książki i przestawiając długopisy z jednego końca drewnianej skrzynki na drugi. W rogu pokoju znalazłem dziwny instrument o kształcie walca, z którego podstawy wystawał czarny, postrzępiony ogon. Popatrzyłem na niego i zostawiłem go w spokoju, nie wiedząc, co to. Nic. Zero. Nullo. Nie było żadnych moich rzeczy. Nic z tego nie poznawałem, zatem albo straciłem pamięć po raz drugi, albo jakimś nienormalnym cudem stałem się kimś zupełnie innym, z innym ciałem, innym otoczeniem. Innym życiem. Usiadłem ciężko na prowizorycznym łóżku, starając się przetrawić natłok tych wszystkich informacji, jakie nagle we mnie uderzyły. Coś dotknęło mojego uda. Zerknąłem w tą stronę niemrawo, bardziej mechanicznie reagując na dotyk niż faktycznie wiedząc co robię. Obok mnie leżała torba, której pasek zsunął się z klapy i pacnął mnie w pokrytą tatuażami nogę. Przez chwilę bezmyślnie się na nią patrzyłem, po czym zgarnąłem ją nagle i otworzyłem. W środku znalazłem paczkę miętowych gum do żucia, jakieś odręcznie zapisane notatki, które nic mi nie powiedziały - głównie były to daty oraz adresy - oraz coś, co nieco bardziej mnie zaciekawiło - plakietka w plastikowym etui, z przyczepioną doń kolorową smyczą. Szybko wyjąłem kartonik i uważnie obejrzałem z obu stron. Była to jakaś przepustka, zapisana na kobietę o moim wyglądzie. Zatem teraz nazywałem się Irina Sorokina. W zamyśleniu postukałem palcami o długich paznokciach w przepustkę. Wyglądało na to, że to jakaś Rosjanka lub Ukrainka. To by wyjaśniało obecność czarnego, sporego instrumentu. Zerknąłem na niego. Stał dumnie wyprostowany, z czarnym ogonem zwisającym do połowy jego długości. Z tego co pamiętałem, instrument ten nazywał się bugaj. Lub buhaj. Wzruszyłem ramionami. Nic mi to do sytuacji nie wnosiło. Nadal nie wiedziałem, dlaczego wyglądam jak zwariowana rosyjska punkówa, ani dlaczego jestem zamknięty... No właśnie, gdzie? Szybko wstałem, odrzucając torbę i podreptałem na moich krótkich, krzywych nóżkach do czegoś, co wyglądało jak naprawdę pancerne drzwi. Ledwo dostawałem do czegoś, co od biedy można by nazwać klamką. Syknąłem, poirytowany, gdy po kilku podskokach godnych bezgłowego kurczaka zdziałałem tylko tyle, że złamał się jeden z moich czarnych paznokci. Z palcem w ustach przyjrzałem się drzwiom. Czyżbym był zamknięty w jakimś podziemnym bunkrze? Na to wyglądało, gdyż nigdzie indziej nie widziałem nigdy tak chronionego wejścia. Był tylko jeden mały problem... Nie miałem siły przesunąć tej klamki nawet o milimetr, a co dopiero odblokować drzwi zupełnie. Właścicielka tego pokoju jednak chyba musiała się stąd jakoś wydostawać, tak?
Kilka godzin później pewien już byłem, że Irina Sorokina miała tu zginąć, tak jak i ja mam teraz zrobić to za nią. No bo jak miała być w stanie otworzyć to cholerstwo, kiedy pod moim naciskiem nie chciało nawet drgnąć? Wkurzony do granic możliwości zacząłem znów szarpać się z upartą klamką, kiedy nagle usłyszałem głośny syk i śluza zapadła się w moją stronę. Ledwo zdążyłem odskoczyć, zdumiony. Zaraz jednak ruszyłem szybko ku niej, zanim te cholernie ciężkie drzwi zdecydują się zatrzasnąć ponownie. Długo jednak nie świętowałem, gdyż, jak się okazało, otworzenie tych drzwi nie było moją zasługą, ani trochę. Bardziej zdumiało mnie jednak to, co stało się później - a mianowicie zderzyłem się z nikim innym, jak samym sobą. Cofnąłem się natychmiast, stając w pozycji bojowej, ale mój sobowtór tylko spojrzał na mnie z czymś na kształt politowania w czarnych oczach. Całkowicie oszołomiony gapiłem się na swoje długie włosy, teraz mokre przez roztapiające się na nich płatki śniegu, na moją wykrzywioną w zdumieniu, bladą twarz, na moje czarne jak zwykle ciuchy - i koszulkę z napisem "Life is too short to diet". Osoba o moim wyglądzie patrzyła się na mnie z takim samym osłupieniem, też najwyraźniej wyłapując te drobne szczegóły, jak charakterystyczny ubiór czy fryz. W końcu jednak uniosła brew - ja zrobiłem to samo. Żadne z nas się jednak nie odzywało, ani nie poruszało się na dłuższą metę, więc aby rozładować napięcie - chyba zacząłem się powoli przyzwyczajać do tego dziwnego uczucia, kiedy patrzysz sam na siebie i wyglądasz jak ktoś inny - wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się krzywo, jak to miałem w zwyczaju. Chciałem już wyjąć soczewki, gdyż dziwnie patrzyło mi się na siebie samego przez białą mgłę, jednak zaraz stwierdziłem, że w sumie nie zależy to ode mnie. Nie moje ciało, nie moje soczewki. Chyba nie mam prawa niczego zmieniać. Zagadałem za to do Iriny Sorokiny w moim ciele.
- Słuchaj, nie mam pojęcia, co tu się wydarzyło... Ale hej, w końcu mogę stwierdzić obiektywnie, że jestem przystojny. - z szerokim uśmiechem obejrzałem ją dokładnie na tyle, na ile mogłem bez zbytniego zbliżania się. Skubana, i tak mnie dosięgnęła - strzeliła mnie z pięści w twarz tak, że aż mnie zamroczyło, choć dalej stałem tak, jak stałem wcześniej, z tym, że nagle zamiast patrzeć na nią, patrzyłem na ścianę po mojej prawej stronie. Zerknąłem na nią, unosząc dłonie w obronnym geście.
- Hej, hej, hej! Spokojnie! To ci i tak nic nie da... I tak ty dostałaś... - zaśmiałem się cicho, ale i wycofałem natychmiast krabem, aby znów nie oberwać, gdyż czułem to jednak ja, nie ona. Alice stojący przede mną pomasował kostki prawej dłoni, krzywiąc się nieznacznie. Patrzył na mnie z góry, gdyż ja ze swoim wzrostem równym 187 centymetrów zdecydowanie górowałbym nad drobną Iriną. Czyli mną w tej chwili.
- Co tu robisz? - Alice wypluł te słowa i zaraz zastygł w bezruchu, zdumiony brzmieniem swojego głosu. Mojego głosu. Eee... Naszego...? Tak czy siak, pewien byłem, że mój głos był lepszy i Sorokina bardziej na tym skorzystała, gdyż kiedy ja odezwałem się do niej, brzmiałem jak jakiś maskonur. Oczywiście nie powiedziałem tego na głos, jeszcze tylko bym dostał w czambo.
- Dziwne to jest, nie? - zapytałem cicho, przechodząc przez pokój i po turecku siadając na materacu. Widząc, że Sorokina wciąż stoi, poklepałem miejsce obok siebie.
- Nic na razie nie zdziałamy. Usiądź. Porozmawiajmy jak ludzie. - skrzywiłem się, słysząc jej głos dobywający się z moich ust. Ona również.
- Wiesz... Co się... Stało? - po każdym słowie krzywiła się, ale w końcu wzruszyła ramionami i chwiejąc się jak nowo narodzona żyrafa dodreptała jakoś do posłania, rzucając się na nie z westchnieniem.
- Hm. Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że ja chwilowo jestem tobą, ty zaś... Mną. - zamrugałem i zerknąłem na Irinę. Albo mnie. Licho wie. - Żeby nie było niedomówień, facetem jestem. - zaznaczyłem, jako iż nieraz mi się już zdarzyło, że napotkane osoby na głos zastanawiały się, z jakiej planety się urwałem, dopóki po swojemu nie odpowiedziałem, że Mars także była kobietą. Ale Irina tylko przewróciła moimi czarnymi oczami.
- Zauważyłam. - skrzywiła się teatralnie, klepiąc się po klatce piersiowej, u niej (tymczasowo) zdecydowanie płaskiej, u mnie (także chwilowo) już mniej. Przewróciłem oczami, jednak zaraz tego pożałowałem czując niemalże, jak przez soczewkę wypływa mi białko. Widząc, że po policzku ciekną mi łzy, Irina zmarszczyła brwi.
- No ale nie płacz, znajdziemy jakiś sposób, aby się zamienić.... I będziesz płaski z powrotem.
Posłałem jej tylko gniewne spojrzenie, z racji jej wyglądu zapewne przypominając wpienionego ratlerka. Chyba i jej nasunęło się to skojarzenie, gdyż zobaczyłem przez łzy jak prycha śmiechem i zaraz kręci głową, zaskoczona lub zniesmaczona.
- Słowo daję... Masz śmiech jak ujadanie hieny.
- Wypraszam sobie! - burknąłem, prostując się dumnie, jednak wciąż byłem od niej o dobre pół metra niższy. - Ty po prostu nie umiesz śmiać się tak, aby brzmiało to godnie i dostojnie...
- Tak, tak... - machnęła ręką na moje pieklenie się, ale na jej twarzy pojawił się zagubiony uśmiech. Wciąż nie mogła oderwać ode mnie wzroku. Czy też raczej od siebie. W sumie chyba nie na co dzień siedzisz sobie na łóżku ze swoim sobowtórem, który w dodatku ryczy na całego, nie przyzwyczajony do soczewek, który ty nosisz zawsze. Z mojej strony też wyglądało to dziwnie. Irina siedziała jak na szpilkach, zakładając nogę na nogę, ale na tym podobieństwo do mnie się kończyło. Przekonany byłem, że nie mam zazwyczaj tak głupiej miny, ani że moje włosy nie są tak niechlujnie zaczesane do tyłu. Co tu dużo mówić, sporo rzeczy bym poprawił. No i pewien byłem, że jestem lepszym mną, niż Irina.
Przegadaliśmy tak kilka kolejnych godzin. Dowiedziałem się z jej ust jak się nazywa, że pracowała jako ochroniarz i stąd ta przepustka, że od lat amatorsko gra na bugaju razem z grupą znajomych. Ja sam opowiedziałem jej trochę o sobie: przy moim imieniu parsknęła śmiechem, zaraz jednak przepraszając, a mojej historii o Agatcie, mojej siostrze, słuchała z lekkim uśmiechem. Punktem kulminacyjnym było poczęstowanie mnie czymś, co Irina nazywała "vareniki" - lub "pierogis", gdy zobaczyła, że całkiem nie jarzę. Co prawda nic mi to nie powiedziało, będąc jednak wiecznie głodnym stworem, wciągnąłem wszystko, co mi dała. Miałem szczęście, że Irina budząc się w moim mieszkaniu myślała całkiem trzeźwo. Zabrała bowiem ze sobą moją torbę oraz koso-podobne ostrza i kuszę, choć nie miała pojęcia, jak jej używać. Teraz wymieniliśmy się swoimi gratami. Dowiedziałem się także, Że Sarumanowi i Spark nic się nie stało, Irina, bojąc się czy jej nie pogryzą, zamknęła oba psy w mojej sypialni, starając się je przekupić kilkoma ciastkami - gdyż nic innego u mnie jak zwykle nie było - aby zostawiły ją w spokoju.
- Masz jakiś pomysł, jak zamienimy się z powrotem? - zapytała w końcu Irina, śledząc wzrokiem każdy centymetr kwadratowy mojej-jej twarzy. Wzruszyłem ramionami - sam się nad tym zastanawiałem.
- Może... Ma coś z tym wspólnego pełnia? - mruknąłem w zamyśleniu. Irina oparła się o ścianę, milcząc.
- A może to jakiś nowy wirus?
- Albo eksperymenty rządu... - opadłem do tyłu, podkładając wytatuowane ręce pod głowę.
- Albo kosmici... - lekki uśmiech pojawił się na twarzy Rosjanki.
- Jakiś techniczny geniusz uruchamia to wszystko pilotem. - zaśmiałem się cicho.
- Duuuuchyyyy...
Udałem zdumionego i podniosłem się do pionu.
- Triggered...
Teraz to Irina się położyła.
- Nie wiem... Może to wszystko to jeden wielki sen?
- I oboje go śnimy? - obejrzałem się na nią. - Raz śniłem wspólny sen z moją siostrą. Może jakieś elementy były te same, tej samej nocy, jednak większość dopowiedziała nasza gigantyczna wyobraźnia. Nie jest możliwym, abyśmy oboje tkwili we śnie. - wytłumaczyłem, po czym położyłem się obok niej. Już nawet niezbyt zauważaliśmy, że wyglądamy jak my nawzajem, choć słyszeć swoje słowa z ust kogo innego to zdecydowanie niecodzienna sytuacja.
- Może zatem zostańmy w tych ciałach. - zaproponowała nagle Irina, zerkając na mnie. I ja spojrzałem na nią.
- Myślę, że to nie zależy od nas. Albo się zamienimy z powrotem, albo nie... Już nigdy. Wówczas musielibyśmy udawać siebie nawzajem. - przewróciłem oczami, ale ona spoważniała.
- Nie, Alice... To by nie wypaliło.
- Dlaczego?
- Mówiłam ci, że należę do pewnej grupy, tak jak ty. Tyle że ci moi chyba nie są tak wyrozumiali jak twoi. Mówisz, że wybaczyliby ci zniknięcie na kilka dni. No cóż. Moi nie. Już teraz jestem... Jak by to ująć... Na warunkowym. Parę rzeczy zrobiłam źle, kilka skopanych akcji i poszło... Teraz sprawdzają mnie na każdym kroku, testują. Nie wiedzą, czy mi ufać. No cóż, po tym, co zrobiłam, i ja bym nie zaufała.
Patrzyłem na nią z uwagę, ale milczała, bawiąc się moim koso-podobnym ostrzem.
- A co zrobiłaś...? - zapytałem cicho. Irina zerknęła na mnie i podała mi nóż. Wziąłem go. Oboje usiedliśmy.
- Jak już mówiłam. Skopałam kilka akcji. Między innymi miałam odebrać towar od innej grupy, z którą handlowaliśmy. Nie będę się tu rozwodzić, wystarczy powiedzieć, że oni odeszli ze wszystkim, a ja stanęłam przed przywódcami z pustymi rękoma. Już i tak ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, a dzięki mnie jeszcze dodatkowo straciliśmy to, na co tak ciężko pracowaliśmy. - umilkła, popatrzyła się na mnie i wzruszyła ramionami. - Trochę mi się oberwało. Spójrz na moje... Ehm... Swoje lewe przedramię.
Spuściłem wzrok, wypatrując jakichkolwiek ran czy blizn wśród kolorowych tatuaży. W końcu to dostrzegłem. Kilkanaście nie takich starych okrągłych dziur po przypaleniu papierosem bądź cygarem. Spojrzałem na nią. Ponownie wzruszyła moimi chudymi ramionami.
- Teraz ciężko mi będzie wkupić się w ich łaski. Nie mówiąc już o tym, że w tej chwili zabiliby mnie na miejscu i co najwyżej ty mógłbyś starać się uratować sytuację, ale z twoim urokiem osobistym jak nic oboje co najwyżej moglibyśmy wąchać kwiatki od spodu.
Rzuciłem jej nieco skonsternowane spojrzenie, dobitnie jednak świadczące o tym, że nie docenia moich możliwości. Zanim zdążyłem to w jakikolwiek sposób udowodnić, śluza nagle otworzyła się gwałtownie, wpuszczając do pokoju kilku uzbrojonych mężczyzn. Oboje zerwaliśmy się na równe nogi - Irina górowała nade mną, ja chwiałem się na jej krótkich nóżkach.
- Sorokina!- jeden z mężczyzn wyszczerzył zęby w gniewnym grymasie. Przez chwilę nie mogłem zrozumieć, dlaczego gapi się na mnie. I pewnie bym nie zrozumiał, gdybym nagle nie dostał w żebra łokciem od Iriny.
- Uh... Eeem... Tak? - wyprostowałem się i wpatrzyłem w faceta myśląc, że najwyraźniej jest tu przywódcą.
- Kto to, u diabła, jest? - wskazał na Irinę, która przestąpiła z nogi na nogę i już zamierzała się odezwać, kiedy przyszła moja kolej na zasadzenie jej kościstego łokcia w bok. Profesjonalistka, nawet się nie skrzywiła.
- To jest... Eeem... - zerknąłem na nią, a ona na mnie. Podczas naszej poprzedniej rozmowy uznaliśmy, że najlepiej będzie przedstawić mnie jako kobietę, szczególnie iż moja androgeniczna uroda i specyficzny fryz oraz imię na to pozwalały. - To jest Alice Chamberi. Ona... Eeem... - wzrok padł mi na moją torbę, którą Irina wciąż miała przytroczoną do paska. Pamiętałem, że miałem tam kilka rzeczy, na które może połasiłby się ten mężczyzna. - Ona przyszła tu, aby pohandlować - wypaliłem więc, machaniem ręki każąc Irinie podać mi moją własność. Albo jednak nie zrozumiała moich znaków, albo była zbytnio sparaliżowana strachem, że coś może się wydać. Musiałem przyznać, że widok przerażonego mnie był dość intrygujący.
- Pohandlować? - przywódca powtórzył głosem wręcz ociekającym pogardą. - W takim wypadku powinna pójść do mnie. Zostałaś odsunięta od wymian, Sorokina. - zmierzył Irinę wzrokiem. Nie podobało mi się, jak taksował wzrokiem teraz-już-nie-moje ciało. Odchrząknąłem więc.
- Co ona niby może takiego mieć? - zwrócił się do mnie. Irina obok mnie drżała lekko.
- Ehm... Posiada parę rzeczy... Przydatnych dla nas. Poznałam ją przed godziną. Nie zdążyłam jeszcze jej przyprowadzić do... ciebie. Chciałam najpierw wybadać teren. - dodałem, aby tak w razie potrzeby skupił się na tym ostatnim, a nie na zwróceniu się do niego per "ty".
- Ah tak? - mruknął tylko, ruchem głowy nakazując towarzyszącym mu ludziom wyjąć broń. Nie czekając aż oboje dostaniemy kulkę w łeb, wydarłem torbę Irinie i otworzyłem ją. Natychmiast przy mojej skroni znalazła się chłodna lufa.
- Nie mam broni... Ale mam to. - wygarnąłem z torby trochę amunicji, kitranej luzem tak na wszelki wypadek. Chyba nadarzyła się właśnie okazja. Przywódca zabrał jednak naboje, obserwując mnie uważnie.
- TY masz....? - przekrzywił głowę.
Ups. No tak. Nie moja torba.
- Alice... Alice ma. Ale... Już dobiłyśmy targu. - przełknąłem ślinę. - Wybacz, że na ciebie nie zaczekałyśmy. - postanowiłem wytoczyć najcięższe działo. - Ale sam wiesz, że potrzebujemy tego. Amunicja jest zawsze mile widziana. Alice chce także przehandlować to. - pokazałem facetowi metalową zapalniczkę, kilka tabliczek czekolady - ja bez słodyczy, to jak pies bez ogona - oraz kilka pojemniczków z aspiryną. Na tym ostatnim skupił się wzrok mężczyzny. Spojrzał mi w oczy. Widziałem, że lekko był oszołomiony. Przeniósł wzrok na Irinę.
- Czego chcesz w zamian? - rzucił. Widać było, że jest odrobinę zaniepokojony. Irina jednak już się opanowała, szybko wczuwając się w rolę... Em... Mnie.
- Jedynie kilka kości. Na pewno macie ich sporo.
- Kości? - zapytałem jednocześnie z przywódcą, najwyraźniej dokładnie tak samo zdziwiony jak on. Widząc jednak, że kieruje na mnie swój zimny wzrok, pokiwałem szybko głową z miną znawcy.
- Um... Tak. Kości. Właśnie. Umówiłyśmy się z Ir... z Alice, że w zamian dostanie tyle kości, ile będzie chciała. Wiesz, ma psy.
- Psy... - powtórzył powoli, nie spuszczając ze mnie wzroku, Twardo odwzajemniałem spojrzenie, dopóki nie skapitulował i nie kiwnął głową na jednego ze swoich ludzi.
- Nie ma żadnej podpuchy? - warknął na Irinę. Szybko pokręciła głową.
- Jestem uczciwa. Wiele razy już się wymieniałam. Wiem, jak to działa. Ale to wy tutaj macie przewagę. Jedynie czego chcę, to pokarm dla moich psów. Mój obóz zajmuje się właśnie handlem pomiędzy różnymi grupami. Nie będę się mogła wymieniać na dłuższą metę... - rzuciła mi spojrzenie, na które kiwnąłem głową. - ...Ale teraz mogę to zrobić. Jednorazowo. Ale chcę wyjść stąd cało. Niech A... Irina mnie odprowadzi.
Mężczyzna dłuższą chwilę milczał. Przywołana przez niego kobieta o krótkich włosach również. W końcu jednak odwrócił się i powiedział coś do niej cicho. Później spojrzał na nas, gdy kobieta odeszła.
- W porządku. Ale najpierw leki.
Wysypałem moje graty na jego wyciągnięte dłonie i zabrałem torbę, oddając ją Irinie, która przez pięć minut próbowała ją nieporadnie przypiąć do paska, zanim zniecierpliwiony sam to zrobiłem. Wkrótce wróciła krótkowłosa, niosąc wór pełen kości z kurczaka i jakiegoś większego stworzenia. Irina zabrała go, a przywódca dał znak, aby jego ludzie opuścili broń. Wyglądało na to, że ci ludzie nie są aż tak źli, jak początkowo wywnioskowałem to z opowieści Rosjanki. Nie każdy na ich miejscu pozwoliłby nam odejść, szczególnie iż raczej mało kto żądałby jedzenia dla psów w zamian za lekarstwa i amunicję. No ale cóż, to były akurat moje osobiste przedmioty, na których stratę mogłem sobie pozwolić, biorąc jednak pod uwagę naszą sytuację, raczej niezbyt rozsądnym byłoby żądać od nich czegoś... Poważniejszego. Mężczyzna sam nas wyprowadził z bunkra, gdzie zostawił nas, uprzednio zapewniając mnie, że jednak nie jestem całkowicie bezużyteczny i może jeszcze istnieje szansa, abym wrócił "do gry". Wszystko to powtórzyłem Irinie, gdy tylko nas zostawił. Ucieszona oddała mi worek kości i ruszyła szybko przed siebie, przez co musiałem ni to iść, ni to biec za nią na aktualnie swoich krótkich, krzywych nóżkach. Rosjanka posiadając moje długie nogi i wysportowanie pruła przed siebie w śniegu niczym lodołamacz, pozostało mi więc tylko dreptać przetartym przez nią szlakiem. Po jakimś czasie zauważyłem, że Irina uparcie zaczesuje moje piękne włosy na tył - chyba przeszkadzało jej, że cały czas wisiały jej tylko z jednej strony. Mnie jej różowy irokez zbytnio nie wadził, szczególnie iż przez pewien czas sam taki nosiłem - tylko czarny jak smoła. Niemniej, podbiegłem do niej, nieporadnie ślizgając się w śniegu i pacnąłem ją w ramię.
- Ej, ty! Popraw ten swój designerski look, bo do ludzi idziemy.
Spojrzała tylko na mnie kwaśno.
- Jak ty w ogóle możesz nosić taką fryzurę? Jest...
- Lepiej uważaj na to, co zaraz powiesz, bo możesz wylądować w zaspie. - ostrzegłem ją, więc tylko przewróciła oczami, przełykając słowo "beznadziejna" i zastępując je uporczywym milczeniem.
- Ej, czy to w ogóle nie jest dziwne, że teraz przez cały czas mówię z rosyjskim akcentem, mimo że staram się nie? - przerwałem ciszę, jako iż i tak nie miałem nawet pojęcia, dokąd zmierzamy.
- Tak, bardzo dziwne... - odparła jednak Irina w takim zamyśleniu, że dałem jej spokój i tylko skakałem za nią jak upośledzona żaba. Zapadał już zmrok. Bardzo szybko stawało się coraz ciemniej i ciemniej, aż w końcu mrok otulił nas niczym całun. Brnęliśmy przez śnieg, nie mając pojęcia, dokąd idziemy, jednak zimno stawało się coraz dotkliwsze, jak zresztą i narastające zmęczenie. Weszliśmy zatem do pierwszego lepszego budynku na naszej drodze, który okazał się być czymś w rodzaju świątyni, znajdującej się w sercu otaczającego nas lasu. Drzewa tym skuteczniej zatrzymywały słabe strugi światła księżyca. Nie mając w tej sytuacji wiele do powiedzenia, postanowiliśmy zatem przenocować w dziwnie wyglądającej budowli - a raczej Irina postanowiła, gdyż ja w tej chwili usiłowałem wydostać się z gigantycznej zaspy, nucąc pod nosem "There's a doll inside a doll, inside a doll...". Dygocząc z zimna, wdrapaliśmy się po stromych schodkach - Irina, jak na dobrze wychowanego gentlemana przystało, podała mi rękę - następnie zapuszczając się ostrożnie w głąb ciemnych korytarzy, porośniętych zamarzniętym na kość bluszczem. Co ciekawe, nie było tu żadnych zombiaków. Ani ludzi. Ani zwierząt. Ani w ogóle nikogo, jeśli już o tym mowa. Szybko znaleźliśmy się w dużym pomieszczeniu, na którego środku stała kamienna misa na podwyższeniu. Podszedłem do niej, uważnie stawiając kroki na nieco popękanej podłodze, ale nie byłem w stanie do niej zajrzeć, mając jedynie metr sześćdziesiąt wzrostu. Zachęcone przeze mnie Irina zrobiła to jednak bez problemu, a wówczas w jej oczach dostrzegłem zdziwienie, przez które prześwitywała jednak ciekawość. No proszę, moje emocje były zaskakujące, jeśli spojrzeć na nie z boku... Zacząłem niecierpliwie podskakiwać.
- Podzielisz się tym z resztą klasy, czy wolisz zabrać tajemnicę do grobu, hę?
Rosjanka otrząsnęła się.
- Yhm... Tak. - zerknęła na mnie podejrzliwie. - Nie widzisz co jest w tej misie?
- Geniusz... - mruknąłem, przewracając oczami. Było mi tak zimno, że aż nie miałem siły mówić. Irina na szczęście zabrała z mojego mieszkania płaszcz. Ja wyszedłem na śnieg tak jak stałem, to jest w jej czarnych glanach, szarych spodniach dresowych i bluzie założonej na top. Szczerze, jeśli uda nam się odmienić z powrotem zanim się przebierzemy w coś cieplejszego, to już jej współczułem.
- Jest tu coś dziwnego... Jakby... Eh, nie wiem. Wygląda jak woda, ale zarazem... Jakby nią nie było. Rozumiesz, o co mi chodzi?
- Niet. - burknąłem tylko, podskakując, aby zobaczyć wnętrze naczynia, ale nic to nie dało. - Woda, ale nie woda? Czyli co? Wódka?
Irina aż przewróciła oczami na moją głupotę.
- Nie wiem, to wygląda po prostu dziwnie. Jakby coś z tą wodą było nie tak, ale w tym pozytywnym sensie. - zastanowiła się i wyciągnęła dłoń, aby dotknąć tafli cieczy, ale po moim głośnym syknięciu zawahała się.
- Jak na moje, z wodą może być coś nie tak tylko w trzech kategoriach: zepsuta, zatruta albo smakowa. - wbiłem w nią wściekły wzrok rozgniewanego kurczaka, ale Irina nawet nie patrzyła w moją stronę, więc na nic się to zdało. Przygryzając wargę, wpatrywała się w zawartość misy, wciąż trzymając dłoń - MOJĄ, warto wspomnieć - tuż nad powierzchnią wody.
- No cóż... Mogę chyba tylko tyle powiedzieć: raz kozie śmierć. - po czym, nie zważając na mój zduszony pisk, wsadziła łapę do naczynia.
I stało się...
Nic.
Jedno wielkie nic.
Nieco rozczarowany, kopnąłem jakiś kamyczek, który dziwnym trafem znalazł się tuż obok mojego buta.
- Nie no, to tyle? Spodziewałem się jakiegoś kwasu, potwora z bagien, oślepiającej jasności... Ale tak żeby nic? Eee, nudna ta misa. - po czym odwróciłem się na pięcie i na swoich krótkich nóżkach poddreptałem do przewróconej kolumny. Przez chwilę usiłowałem się na nią wdrapać, dopóki nie usłyszałem jak Irina nagle wciąga powietrze z głośnym świstem. Przerażony, że coś jej się stało i umiera, odwróciłem się tak gwałtownie, że o mało się nie wywróciłem na twarz i w sekundę znalazłem się przy niej. Dłonią zasłaniała usta, jej oczy zaszły łzami. Ryczący ja, intrygujący widok... Potrząsnąłem głową i zacząłem potrząsać Iriną, aby mi powiedziała co się stało, choć ona tylko kręciła głową i przestępowała z nogi na nogę. W końcu - gdy już miałem dźgnąć ją łokciem w żebra - zakaszlała i pomachała dłonią.
- O Jezu...
- Nie Jezusuj mi tu, tylko gadaj co ci się stało! - wkurzyłem się, a ona w końcu na mnie spojrzała. Jeszcze przez chwilę kasłała, zanim zdołała odpowiedzieć.
- Zimne to cholerstwo... Nie spodziewałam się... - machnęła tylko krótko ręką w stronę misy. Fakty w mojej głowie w końcu raczyły się połączyć.
- No nie wierzę. Napiła się jakiejś podejrzanej wody, nawet nie deszczówki, bo nie ma tu żadnego otworu, którędy mogłaby wpaść, nawet nie patrząc, czy nie jest zatruta, zanieczyszczona lub smakowa... - pokręciłem głową z wyraźną dezaprobatą, ale Irina wzrok przepełniony ciekawością utkwiony miała już w naczyniu na kolumience. Wyglądała, jakby chciała w nim zanurzyć całą twarz i najpewniej jeszcze się przy tym utopić.
- Ej, czyś ty oszalała? Mózg ci wypadł? Ty w ogóle wiesz, co pijesz?
- Oj, nie marudź... - burknęła tylko. - Sam spróbuj. Nie jest zła. Ma taki dziwny smak...
- No pewnie, że dziwny, jak pełna jest jakiś... - zastanowiłem się mgliście, a nie wiedząc, co mógłbym tu dodać, dodałem naburmuszony: - ...dziwactw.
- Serio. Mówię serio. Możesz się napić. Przecież gdyby coś z nią było nie tam, już dawno bym charczała.
- A to przed chwilą to co? - zirytowany zacząłem gestykulować. - Śpiew?
Przewróciła oczami.
- Mam na myśli, że zmieniłabym się w zombie. Pij, nie jojcz. Dobrze ci zrobi. - Po czym, nie dając mi czasu do namysłu - ani do stanowczego zaprotestowania - nabrała dziwnej cieczy w dłonie i chlusnęła mi nią prosto w twarz. Ledwie zdążyłem zamknąć oczy, część kropel dostało mi się do ust. Rzeczywiście, cholerstwo było zimne, tysiąc razy zimniejsze niż lód, wydawało się wypadać mi dziury w języku i gardle. Zakasłałem, ale chcąc nie chcąc, przełknąłem trochę. Gdy tylko zdałem sobie sprawę, że jednak nie umieram i nie ma potrzeby histeryzować, w świątyni nagle zrobiło się cicho. Tylko Irina gapiła się na mnie z jakiś dziwnym tryumfem na twarzy. Z godnością się otrzepałem i wzruszyłem ramionami, starając się zachować kamienną twarz.
- No dobra, miałaś rację. Nic mi nie je... - w tym momencie zwinąłem się w pół tak gwałtownie, że o mało nie przywaliłem łbem prosto w misę. Coś szarpnęło mnie od środka z siłą tak dużą, jakby chciało wyrwać mi wszystkie organy. Obok mnie mignęły mi czarne włosy Iriny. I ona w jednej sekundzie znalazła się na kamiennej podłodze. Przez chwilę zwijałem się z czegoś, czego nawet nie można było nazwać bólem, potem poczułem, że mój umysł zaczyna się wyślizgiwać, odlatywać...
Odpłynąłem.
***
Nie wiedziałem, ile byłem nieprzytomny, jednak powrót do przytomności odczułem dość boleśnie, co tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, że nie pływam już sobie radośnie w obłokach. Bolało mnie całe ciało. Jęknąłem, podnosząc się na łokciach. Coś w tym jęknięciu wydawało się być nie tak... Jednak mój otępiały umysł średnio dawał sobie radę z połączeniem faktów i analizą sytuacji. Dopiero po kilku niezwykle długich chwilach wypełnionych dziwnym bólem promieniującym z klatki piersiowej zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy: po pierwsze, przekonany byłem, że nie wydałem z siebie żadnego dźwięku, choć niewątpliwie słyszałem "mój" od niedawna głos godny maskonura, a po drugie, mój wzrok był niezwykle ostry, tak bardzo, że aż przez kilka sekund niemrawo rozglądałem się po podłodze, aby wypatrzeć zagubione soczewki. Mój wzrok padł jednak na leżącą obok mnie dziewczynę, a wówczas ten ostatni pasujący element z cichym kliknięciem wewnątrz mojego zagubionego umysłu wpasował się do reszty układanki.
Patrzyłem na na wpół przytomną Rosjankę - w jej ciele. Różowy irokez, białe oczy, kolorowe tatuaże; wszystko się zgadzało. Zatem i ja musiałem być już sobą. Na moją twarz wpełzł natychmiast szeroki uśmiech rodem jak od Kota z Cheshire. Przeczesałem dłonią swoje włosy, które - oprócz palców i oczu - były ulubionym elementem mojego wyglądu, po czym spojrzałem szybko na Irinę. Dziewczyna siedziała na ziemi, z otwartymi ustami wpatrując się we mnie. Przewróciłem oczami.
- Nie mów, że zaraz po obudzeniu się u mnie nie przejrzałaś się w lustrze.
Spojrzała na mnie krytycznie.
- Tylko ty byś to zrobił w pierwszej kolejności, proszę cię. - I dalej lampiła się na mnie jak na zjawisko.
- Ej, no... - udałem obrażonego, ale zaraz wstałem szybko, wyciągając rękę, aby pomóc dziewczynie wstać. Skorzystała z pomocy i aż westchnęła, najwyraźniej orientując się, że w końcu widzi wszystko z prawidłowego poziomu. Nie mogłem powiedzieć, ja sam cieszyłem się niezmiernie, że w końcu nie wyglądam jak krasnal, który uciekł z rabaty, a i moja blada skóra nie jest przyozdobiona aż taką ilością tatuaży.
- No, szczerze mówiąc, ciekawie było być tobą... Ale lepiej niech zostanie tak jak jest. - stwierdziła Irina, a ja ochoczo przyznałem jej rację. Oboje staliśmy przez chwilę w miejscu, wspominając ostatnie minuty w cudzych ciałach, nasz wzrok jakoś nie chciał się oderwać od misy, której zawartość teraz była już widoczna dla moich czarnych oczu. A przynajmniej byłaby... Gdyby mój wzrok nie napotkał tylko suchego dna. Zmarszczyłem brwi. Irina, która sprytnie wdrapała się na przewróconą kolumnę, także zauważyła deficyt dziwnego płynu.
- Hej, gdzie ona wyparowała? Przecież nie wypiliśmy wszystkiego...
- No ja nie wiem co robiłaś, kiedy byłem nieprzytomny... - zażartowałem, ale zgarnąłem ją ramieniem i razem wyszliśmy przed świątynię. W mojej głowie kotłowało się naraz tyle myśli, z których żadnej nie byłem w stanie wyartykułować... Sądząc po minie Sorokiny, z nią było to samo. Wciąż milcząc, oddałem dziewczynie płaszcz, gdyż trzęsła się tak, że o mało nie spadła ze schodów. Tym razem ja wcieliłem się w rolę gentlemana i pomogłem Rosjance stanąć na stałym gruncie, usianym śniegiem. W ciszy wracaliśmy przez las. Wciąż zastanawiałem się nad tym wszystkim. Czemu miała taka zamiana służyć? Jak to się stało? Jak to było możliwe? Na żadne z tych pytań nie było odpowiedzi - nie mogło być. Zatem nie pozostało mi nic innego, jak tylko odprowadzić Irinę z powrotem do jej bunkra. Nie tyle z powodu, iż ona mogła się zgubić, bo doskonale znała te okolice; to ja nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem, więc lazłem za nią jak to ciele, dopóki sobie nie przypomniała o mojej obecności. Najwyraźniej wiedziała, że jestem kompletnie zielony w tym temacie, bo dwie godziny później to ona odprowadzała mnie pod drzwi do mojego mieszkania. Nie mogliśmy przecież jednak tak po prostu udawać, że nic się nie stało. Jakiś dziwnym trafem los chciał, abyśmy to akurat my zamienili się swoimi ciałami. Albo duszami? Jak zwał, tak zwał. Tak czy siak, można powiedzieć, że moja nieoficjalna grupa zwiększyła się, przyjmując jeszcze jedną osobę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz