- Pan Blackfrey się nie boi? - przewrócił oczami, stawiając coraz to pewniejsze kroki w kierunku wspomnianego przeze mnie obiektu - Myślałem, że wolisz zostać w ciepłej norce - zakpił dodatkowo, pokazując światu swoje białe zęby. Nie chcąc go bardziej prowokować, postanowiłem zamilknąć, i nie odpowiadać na jego durne zaczepki. Na tym patrolu mieliśmy szukać głównie broni oraz leków, a nie potencjalnego wpierdolu, ale jak widać, wyszło co wyszło, i tym razem nie jest to moja wina. Naszej podróży towarzyszyła oczywiście męcząca cisza, która stety, bądź niestety w pewnym momencie została przerwana groźnym wyciem.
- Czyżby twoja prywatna, spierdolona wataha? - skrzywiłem się, szukając w krzakach błyszczących ślepi innych likantropów. Miałem ich wszystkich serdecznie dosyć, a myśl, iż rozmnażają się oni szybciej niż króliki, jeszcze bardziej mnie wnerwiała. Doskonale wiedziałem, że nie każdy z nich jest zły, lecz nie oszukujmy się... Zawsze liczba tych złych, będzie dominowała nad dobrymi, a takie wyniki zmieni chyba tylko wróżka.
- Nie mam watahy - rozejrzał się czujnie, przemieniając po chwili w dużą kulkę, czarnego futra. Jego czarna, obsrana kita, próbowała stworzyć w okół mnie coś na wzór bariery ochronnej, odcinającej mnie od reszty świata. Czyli śmieć uważa mnie za swoją własność... Pięknie kurwa... - przeszło mi przez myśl, kiedy inny przedstawiciel jego rasy wyłonił się nagle z zaciemnionej jaskini.
- Powiedzmy - stałem w bezruchu, obserwując toczące się przede mną wydarzenie - Możesz odgonić jakoś swojego kolegę? Nie mamy całej nocy na twoje harce - skrzyżowałem ręce na swojej klatce piersiowej, aby dodać sobie większej pewności siebie. Poza tym nie odczuwałem jakiejś wielkiej dawki strachu, bo w końcu kto obawiałby się niedożywionego pieska podwórkowego? No właśnie, raczej nikt.
*******
Kiedy dotarliśmy do rozpadającego się budynku, było już grubo po północy. Świetlista tarcza księżyca, rzucała liczne smugi na zaciemniony świat, delikatnie go przy tym rozświetlając. Nie przejmując się postawnym wilczurem kroczącym obok mnie, zagłębiliśmy się powoli w murach więzienia, które teoretycznie było omijane przez normalnych ludzi. Widząc w przejściu kilka skrzyń, ostrożnie uchyliłem wieko tej pierwszej, aby móc zobaczyć jej zawartość.
- Pokaż mi swoje towary - szepnąłem pod nosem, niczym jedna z postaci sławnej gry komputerowej, której tytułu w tamtym momencie niezbyt pamiętałem. Jeśli chodzi o zawartość kasty, to nie znajdowało się w niej nic pożytecznego. Sam piach, kamienie i kilkuletnie niedopałki papierosów. Stan innych drewniaków prezentował się podobnie, dlatego z głośnym syknięciem, oddaliłem się od brązowych pudeł, w poszukiwaniu innych, dużo lepszych przedmiotów.
- Nie oddalaj się - warknął na mnie, wbijając swój ciapaty nos w ziemię - Czuję tutaj mnóstwo zombie - dorzucił, nastawiając trójkątne uszy w kierunku południa.
- Jasne - odparłem krótko, dobierając się do kolejnych znajdziek, które wyglądały już nieco ciekawiej niż poprzednie. Wyciągając z kieszeni zwiniętą w rulon torbę, która stopniowo była wypychana przeze mnie różnymi medykamentami oraz militariami. Byłem już w środku mini "zakupów", gdy nagle do moich uszu dopłynął głośny śmiech, niedoruchanej z dobrej strony wampirki.
- No chodź! No chodź! - wrzeszczała, jak opętana w stronę futrzaka, który próbował dosięgnąć ją swoimi, ostrymi zębiskami.
- David japa, tutaj są zombie - syknąłem na rozwścieczonego kundla, co niestety nie zaburzyło jego wewnętrznego instynktu. Nie chcąc im przeszkadzać, zacząłem bardzo powoli wycofywać się ku jednej ze ścian, lecz nie przewidziałem tego, że ten skończony idiota nie da sobie z okresowym stworem rady. Nie chcąc, aby umierał, wyciągnąłem z kabury udowej glocka, za pomocą którego oddałem kilka strzałów do nawiedzonej postaci - No dalej - burknąłem pod nosem, spowalniając ruchy wampirki, która po rozszarpaniu krtani przez Dejwida, padła na obrośniętą brudem podłogę. Nie lepiej było też z naszym wilczurem. Hammond dyszał nerwowo, a z jego otwartych ran sączyła się świeża krew. No nie rób sobie kurwa jaj - odezwałem się w swoim umyśle, widząc przy tym, jak futrzak przemienia się do swojej ludzkiej postaci. Nie chcąc kusić losu, podbiegłem do jego "zwłok", które po niecałych dziesięciu minutach, zostały zaciągnięte do byłej kanciapy klawiszy. Znając się nieco na medycynie, natychmiastowo przystąpiłem do opatrywania jego urazów. Były one dość głębokie, ale znając możliwości regeneracyjne mutantów, pewnie po kilku dniach nie będzie miał po tym nawet blizny. Kiedy stan naszego rannego był już opanowany, przykryłem go lekkim kocem, a następnie odsunąłem się od niego na odległość niecałych dziesięciu metrów. Zachowując w pomieszczeniu głuchą ciszę, wyciągnąłem z kieszeni zgięte w połowie zdjęcie. Ukazywało ono połowę mojej rodziny. Żona... Trójka synów... Nienarodzona jeszcze córka... Dlaczego to wszystko nie mogło mieć miejsca w normalnych czasach? Tyle bym dał, aby moje dzieci nie wychowywały się w tym okrutnym świecie... Oj tyle bym dał...
<Kiedy odpissss? xd>
- No chodź! No chodź! - wrzeszczała, jak opętana w stronę futrzaka, który próbował dosięgnąć ją swoimi, ostrymi zębiskami.
- David japa, tutaj są zombie - syknąłem na rozwścieczonego kundla, co niestety nie zaburzyło jego wewnętrznego instynktu. Nie chcąc im przeszkadzać, zacząłem bardzo powoli wycofywać się ku jednej ze ścian, lecz nie przewidziałem tego, że ten skończony idiota nie da sobie z okresowym stworem rady. Nie chcąc, aby umierał, wyciągnąłem z kabury udowej glocka, za pomocą którego oddałem kilka strzałów do nawiedzonej postaci - No dalej - burknąłem pod nosem, spowalniając ruchy wampirki, która po rozszarpaniu krtani przez Dejwida, padła na obrośniętą brudem podłogę. Nie lepiej było też z naszym wilczurem. Hammond dyszał nerwowo, a z jego otwartych ran sączyła się świeża krew. No nie rób sobie kurwa jaj - odezwałem się w swoim umyśle, widząc przy tym, jak futrzak przemienia się do swojej ludzkiej postaci. Nie chcąc kusić losu, podbiegłem do jego "zwłok", które po niecałych dziesięciu minutach, zostały zaciągnięte do byłej kanciapy klawiszy. Znając się nieco na medycynie, natychmiastowo przystąpiłem do opatrywania jego urazów. Były one dość głębokie, ale znając możliwości regeneracyjne mutantów, pewnie po kilku dniach nie będzie miał po tym nawet blizny. Kiedy stan naszego rannego był już opanowany, przykryłem go lekkim kocem, a następnie odsunąłem się od niego na odległość niecałych dziesięciu metrów. Zachowując w pomieszczeniu głuchą ciszę, wyciągnąłem z kieszeni zgięte w połowie zdjęcie. Ukazywało ono połowę mojej rodziny. Żona... Trójka synów... Nienarodzona jeszcze córka... Dlaczego to wszystko nie mogło mieć miejsca w normalnych czasach? Tyle bym dał, aby moje dzieci nie wychowywały się w tym okrutnym świecie... Oj tyle bym dał...
<Kiedy odpissss? xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz