piątek, 2 marca 2018

Od Darlene: "Moja Apokalipsa"

Jasnoszary kot  zaczął dopominać się o pieszczoty, ocierając się o moje nogi. Podrapałam go za uchem, mimowolnie się uśmiechając.
- Mam wrażenie, że bardziej będzie ci brakowało towarzystwa Skittles'a*, niż mojego - Stwierdziła z udawaną pretensją przyjaciółka. - Naprawdę powinnaś sobie sprawić kociaka.
- Dobrze wiesz, że nie nadaję się na pełnoetatowego właściciela. - Ashley zrobiła minę, jakby była zupełnie odmiennego zdania, ale nie zamierzała się spierać. Podobne rozmowy odbywały się co najmniej raz w tygodniu. - Poza tym, nie przenoszę się jakoś wybitnie daleko... - Zerknęłam na zegarek, dopijając kawę. Wyłączyłam brzęczące w tle radio, które, jak co dzień, napiętym i poważnym głosem przypominało o niebezpieczeństwie, stanie gotowości, w każdej chwili musimy się spodziewać, bla bla, porcja optymizmu na dobry początek dnia, tak jakbyśmy nie byli wystarczająco zaniepokojeni. - Muszę już iść, za godzinę miałam zajrzeć do redakcji, a wcześniej chciałam zostawić u siebie te parę rzeczy.
Poszłam do już-nie-swojego pokoju. Ułamek sekundy. W jednym momencie zbierałam się do wyjścia, spokojnie prowadząc dialog z byłą współlokatorką, a zaraz potem leżałam na podłodze. Tuż obok mnie rozbiła się butelka po wodzie. Wturlałam się pod swoje stare biurko. Ktoś kiedyś mówił, że tak się właśnie postępuje. Do moich uszu dotarła cała kakofonia dźwięków upadających przedmiotów. Wszystko zdawało się tak trwać i trwać bez końca, choć mogłam się założyć, że nie minęło nawet pół minuty, gdy nastała zupełna cisza. Nie wiadomo, ile tak siedziałam. W końcu powoli podniosłam głowę, którą wcześniej, skulona, zasłoniłam rękami i otworzyłam oczy. Po podłodze walało się rozbite szkło i ukruszony tynk. Tu nawet nie było czego zniszczyć, są tylko puste meble. Ostrożnie omijając ostre odłamki, wygrzebałam się ze swojej kryjówki. Sytuacja poza moim pokojem przedstawiała się znacznie gorzej - wszystko było poprzewracane i pokryte fragmentami spękanego sufitu.
- Ashley? Ashley! - zawołałam, usiłując dostać się do kuchni. Nikt mi nie odpowiedział.
Leżała z krwią sączącą się jeszcze ze skroni i głową wykręconą pod dziwnym kątem. Sprawdziłam puls. 
Nie. Nie. Nie. W oczach stanęły mi łzy, które natychmiast otarłam. Wyciągnęłam telefon i wybrałam numer alarmowy, jednak odpowiedziała mi tylko cisza, brak sygnału. Nie mogłam nic zrobić. To nie było zwykłe trzęsienie ziemi. Muszę coś zrobić. Cała broń. Rzeczy. Są w nowym mieszkaniu, muszę się tam dostać. Och, Ashley...
Potrząsnęłam głową. Nie myśl, działaj. Mój plecak znajdował się tuż przy drzwiach, zachował się zupełnie bez szwanku. Przepakowałam go, wyjmując niepraktyczne rzeczy. Nie znalazłam choćby pistoletu, zgarnęłam więc najlepiej rokujący z noży. Działałam machinalnie, w otępieniu, drżącymi rękami przesuwając przeszkody. Z zewnątrz, przez uchylone okna (o dziwo żadne się nie zbiło), dotarł z oddali strzał. Wyjrzałam na ulicę. Kolejny strzał, nieco bliżej, jednak nic nie było widać. Może lepiej zostać tu i poczekać. Ludzie tak właśnie chyba zrobili, na ulicy nikogo nie ma, tylko te strzały... Rząd coś zrobi... A co, jeśli ci, którzy strzelają, dotrą tu? Może w radiu ktoś coś wyjaśni?
 Nie udało mi się jednak zdobyć odbiornika. Od wejścia cofnął mnie obrzydliwy smród gnijącego ciała, jakby leżała tu co najmniej dwa dni. Mimo, że przykryłam Ją kocem, ten musiał się w jakiś sposób zsunąć, bo wystawała spod niego żółtawa ręka. Nic tu po mnie.
Samochód stał nienaruszony na parkingu. Odjeżdżając, włączyłam radio.
- ...na to, że się ziściły. Nie znane są jeszcze skutki promieniowania ani dokładna liczba ofiar, lecz bez wątpienia należy się liczyć z katastrofalnymi stratami. Ameryka nigdy nie będzie taka sama. Być może stoimy w obliczu zagłady całego znanego nam świata...
Moje złe przeczucia się potwierdziły. Skup się na drodze. Audycja urwała się, zastąpiona szumem i trzeszczeniem. Wkrótce opuściło mnie szczęście przejezdnej trasy. Nie było mowy o dalszej podróży autem, zostały mi więc dwa kilometry spaceru. Zjechałam na pobocze w jakimś w miarę ustronnym miejscu i upewniwszy się, że wszystko zabrałam, ruszyłam szybkim marszem. Miasto zmieniło się nie do poznania; wszędzie oznaki zniszczeń, mniej solidne budowle częściowo zawalone. Nie zwracałam uwagi na mijanych ludzi i trupy. Nie mogłam, jeśli chciałam dotrzeć do siebie.
- Tam! - zawołał ktoś z bocznej uliczki. Zarejestrowałam przelotnie dwie sylwetki, zwrócone w moim kierunku. Zaczęłam biec, gdy zerwali się w pogoń. Nie wiedziałam, czego mogli by chcieć, ale raczej niczego dobrego. Zgubiłam ich, po czym przystanęłam, by złapać oddech. W tym momencie poczułam mocne uderzenie w głowę i zwaliłam się na ziemię. Dopadli mnie... Jednak nic nie nastąpiło. Byłam sama. Obok mnie leżał "napastnik" w postaci belki, nie, deski, ta zaś ewidentnie pochodziła z okna opuszczonego budynku, który pewnie tylko cudem się nie zawalił. Przemierzyłam ostatni odcinek drogi, ignorując pulsujący ból i zawroty głowy. Udało mi się przemknąć niezauważoną i wślizgnąć do klatki schodowej.

***
Moja głowa... Przeciągnęłam się, nieprzytomnie rozglądając. Przez niewielkie okienko zobaczyłam, że zapada zmrok. Siedziałam w łazience, oparta o wannę. Usiłowałam przypomnieć sobie, co tu robię, jednocześnie przetwarzając bardzo dziwny sen, który zakończył się brzękiem tłuczonego szkła. Jego echo wciąż pobrzmiewało mi w uszach. Czyżby Ashley namówiła mnie jednak na ten cholerny złoty pył? Która godzina? Ashley... momentalnie oprzytomniałam. Martwa przyjaciółka wśród rumowiska. Wybuch. Apokalipsa. M a r t w a Ash. Z mojego gardła wydobył się stłumiony szloch. 
W tym momencie gdzieś za ścianą coś zaszurało. Natychmiast zastygłam w bezruchu. Nie byłam sama. Szuranie przypominało ciężkie kroki. Intruz warknął. Bezszelestnie wstałam i rozejrzałam się, w poszukiwaniu prowizorycznej broni. Dlaczego uznałam broń w łazience za zbyt paranoiczną? Idiotka ze mnie. Moje spojrzenie padło na nóż. Ten, który wzięłam ze starego mieszkania, z mieszkania przyjaciółki. Podeszłam do drzwi i przez chwilę nasłuchiwałam. Korytarz niemal na pewno był teraz pusty. Ostrożnie otworzyłam drzwi i wyślizgnęłam się z łazienki, bacznie rozglądając. W korytarzu świeciło się światło, a drzwi od salonu były otwarte. Właśnie stamtąd dobiegał hałas. Wszędzie roznosił się słodkawy, przyprawiający o mdłości odór. Postąpiłam dwa kroki w kierunku sypialni, chcąc zabrać pistolet, gdy coś głośno zachrzęściło pod podeszwą buta, na który to dźwięk omal nie dostałam zawału. Na całej podłodze rozsypane były odłamki strzaskanego lustra. Więc to też mi się nie śniło. 
Zamarłam, jak sparaliżowana. Z salonu wyszedł, powłócząc nogami i wydając nieartykułowane, charczące odgłosy... Co to jest? Co to jest do cholery?! Uderzyła we mnie fala silnego odoru zgnilizny. Sylwetka była przygarbiona na lewą stronę. Szponiaste, pożółkłe ręce, upstrzone brązowymi plamami przypominającymi siniaki, zwisały bezwładnie po bokach. Rozczochrane, długie włosy. Zapadnięte policzki; lewy rozorany trzema równoległymi pasmami, zwisające z niego brunatnozielone strzępy. Pusty, zaropiały oczodół. Drugie oko nienaturalnie wytrzeszczone. Żuchwa, zwisająca bezwładnie, utrzymywana tylko przez skórę. Ktoś wydał zduszony krzyk to byłam ja. Cofnęłam się o krok, wywołując reakcję potwora - ruszył w moim kierunku. Sieknęłam nożem, który okazał się wystarczająco ostry, lub to coś wystarczająco krucho-przegniłe, by wyciągnięta w moim kierunku, szponiasta dłoń odłączyła się od ciała i z głuchym pacnięciem wylądowała na ziemi. Udało mi się, wymachując bronią, zdezorientować potwora na kilka sekund, co pozwoliło mi wślizgnąć się do pokoju. W ostatniej chwili zamknęłam drzwi, wiedząc, że mam dosłownie moment. Doskoczyłam do jednej z szafek, wyjmując broń. Przeładowałam i odwróciłam się, tym samym przytykając lufę do przerażającej mordy. Przez sekundę czułam obrzydliwy dotyk kościstych, obleczonych galaretowatą skórą palców na nagim przedramieniu. Strzał odrzucił to w tył. Drugi wycelowałam prosto w czoło, rozbryzgując coś, co prawdopodobnie było mózgiem. Patrzyłam, jak drgające kończyny całkowicie wiotczeją. Poszłam do łazienki i zwymiotowałam.
Gdy już opanowałam dreszcze, ogarnęłam się, wywietrzyłam mieszkanie, oraz sprawdziłam, czy trup ponownie nie powstał z martwych, postanowiłam przeczekać z odejściem do rana. Bo zostać tam nie miałam zamiaru. Wzięłam notesy i coś do pisania, po czym usiadłam w salonie, cały czas mając w zasięgu ręki broń. Potrzebowałam zebrać myśli, zastanowić się, co dalej, a spisywanie mi to ułatwiało. Tej nocy, pomimo zmęczenia, bynajmniej nie zamierzałam spać.



*Dla dociekliwych, pożarła go Czikita.

~150 pkt ~Reker

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz