Słowa,
które kreśliłam niemal w dzikim pędzie, na chwilę przed
włożeniem listu do książki, wydawały się strasznie odległe. Co
jeśli nie miały już sensu, a moja wycieczka do Nowego Jorku tylko
mnie w tym utwierdzi? W końcu wojna zmienia ludzi, a Parker… mogła
mieć nowe życie, do którego nie będę pasować. Kto wie, może
myślała, że nie żyję i znalazła sobie kogoś innego?
Wszystkiego dowiem się przy jeziorach. O ile ją tam spotkam. A jak
nie… będę czekać. Czy byłam żałosna? Prawdopodobnie. Ale to
była jedyna bliska mi osoba (no oprócz dziadka), którą musiałam
odnaleźć. Obym nigdy nie musiała usłyszeć, że jej już nie ma.
***
Plusem
mieszkania na Alasce przez większość swojego życia było to, że
miałeś gdzieś „niskie temperatury” w innych częściach
Ameryki. Stawiałam, że było pięć stopni, co było dla mnie
całkiem ciepłe. Wiatr nie był taki zły, a marsz wydawał mi się
czystą przyjemnością, która była miłą odmianą po miesiącach
treningów i bezsennych nocy. Ewentualnie nocy pełnych sennych
koszmarów. Tak, szybki marsz był przyjemny. Szczególnie, gdy cel
mojej podróży był w zasięgu wzroku. Zatrzymałam się na chwilę
i popatrzyłam na panoramę zniszczonego Nowego Jorku. Kiedyś
majestatyczne miasto, dziś było tylko ruiną, szkieletem dawnego
organizmu, który królował w Stanach i na całym świecie. I
jednocześnie było Ameryką w miniaturce. Będąc w kilku miastach
widziałam tylko jedną różnicę. To było duże. I więcej z niego
zostało. Chociaż nie. Miało w sobie więcej ze szkieletu.
Pokręciłam
głową i ruszyłam przed siebie. Bezpieczniej byłoby, gdybym
trafiła tam przed zmrokiem. Mniej zombie, mniej zagrożenia życia,
więcej szans na znalezienie Parker. Dziadek dał mi list dla starego
znajomego, żebym nie musiała zaczynać totalnie od zera. Mogłabym.
Ale wolałabym skupić się na poszukiwaniach chociaż jakichś
szczątkowych informacji o Parker. Mimowolnie musnęłam dwa
pistolety i ruszyłam przed siebie. Jeśli mama miała rację i jakiś
Bóg istnieje, to miałam nadzieję, że ciągle mam jego opiekę.
Albo przynajmniej wysłał do tego zadania moich rodziców. Czy
cokolwiek.
***
Narzucone
szybkie tempo zaskoczyło nawet mnie. Na skraj miasta trafiłam na
dwie, trzy godziny przed zmierzchem. Ale jednak dzisiaj nie miałam
zamiaru szukać znajomego dziadka. Cicha nadzieja, która była tylko
resztką starego życia, szeptała, że jestem na neutralnym terenie
i mogę spokojnie znaleźć kryjówkę. Pytanie, na ile była ona
przeczuciem, a na ile pewnością. Nie miałam informacji. Ale
dziadek był święcie przekonany, że mam instynkt. Jestem Clarke,
to rodzinne.
Skręciłam
w mniejszą uliczkę i na wszelki wypadek sprawdziłam ją całą.
Tylko jakieś pozostałości po życiu mieszkańców… Czasami
zastanawiałam się, czy nazywanie tej wojny apokalipsą miało sens.
W końcu, po apokalipsie, totalnym końcu, nic nie zostaje. A po tej
wojnie zostało zdecydowanie za dużo. Dziadzio Hitler kilkadziesiąt
lat wcześniej zrównał miasto z ziemią, a Rosjanom się to nie
udało. Pewnie byłby zniesmaczony. Ale przynajmniej teraz w piekle
ma pewnie gromadkę kompanów. Skurwiele, mieli szczęście.
Podejrzewałam, że mimo piekielnych tortur, piekiełko było lepszym
wyjściem niż ziemia. Tam przynajmniej wiedziałeś, co cię czeka.
Tutaj? Pewny mogłeś być tylko tego, że zombie mogą czaić się
wszędzie. Pokręciłam głową. Tu, na razie, ich nie było. Miałam
spokój na jedną noc.
Szybko
znalazłam w miarę wysoki punkt obserwacyjny, gdzie mogłam
przeczekać godziny ciemności. Lepiej się nie narażać, mrok nie
był przyjacielem. Zdjęłam całkiem porządny plecak i sprawdziłam,
czy znajduje się tam coś przydatnego. Zostały mi trzy racje
żywności i pół bukłaka wody. Do znalezienia jakiejś grupy
ludzi, która będzie względnie przyjazna powinno mi wystarczyć.
Szczególnie, że jakoś nie byłam głodna.
Usiadłam
na krawędzi, przez co moje nogi swobodnie zwisały, ale byłam
pewna, że nie spadnę. Pozwoliłam sobie na lekką dekoncentrację i
puściłam swoje myśli na wiatr. Dziadek powiedział, że do mnie
dołączy. Nie wiedziałam tylko, kiedy. Ale byłam pewna, że to się
stanie. Był starym wygą, a takich nic nie jest w stanie zniszczyć.
Może sprawność i siła już nie ta, ale zazdrościłam mu sprytu.
Cicho wierzyłam, że odziedziczyłam po nim więcej niż kolor oczu
i zamiłowanie do siatkówki, które – nota bene – czasami się
przydawało. Tęskniłam za graniem. Meczami. Publicznością.
Współzawodniczkami. Cheerleaderkami. Parker.
Parker…
znowu te czarne myśli. Nie mogłam odgonić wizji jej i innej osoby
splecionej w miłosnym uścisku. Minęło tyle czasu, tak dużo się
stało… nie łudziłam się nawet, że jest taka jak dawniej. Ale
chciałabym, żeby ciągle była moja.
–
Nie nastawiaj się, Fall. –
Powtarzał dziadek. – Wojna zmienia. Może ona cię nie zechce.
Może ty jej. Nie wiesz tego. A może ona jest już zombie.
–
Nie jest. Żyje. – Przerywałam
mu wtedy. – Gdyby coś jej się stało, wiedziałabym. W końcu
Clarke mają instynkt.
–
I łatwe do zdobycia serca Fall,
za łatwe. – Kiwał głową i kazał mi wracać do ćwiczeń.
Może
miał rację. Może tylko się łudziłam. Ale ta ułuda pozwalała
mi żyć.
–
Days feel hard earned, night
grows longer, summer says its goodbyes, and darkness covers, we find
shelter, our own place to hide. – Zanuciłam cicho wyuczonych słów.
Mama uwielbiała OneRepublic. Chociaż jej kołysanka była dobra.
Teraz bardziej pasowała kołysanka Katniss. – Are you, are you,
coming to the tree? Where dead man called out, for his love to flee,
strange things did happen here, no stranger would it be, if we met at
midnight, in the hanging tree.
Już
dość tej muzyki na dziś. Najwyraźniej miałam lepszy humor niż
myślałam. Tak sobie śpiewać. I to na głos. Zombie raczej tym nie
ściągnę, ale ktoś nieodpowiedni mógłby to usłyszeć… nie. To
mi się w ogóle nie opłaca. Chociaż… mógłby wziąć mnie za
konającego kota, albo coś. Mój głos pozostawiał wiele do
życzenia… cóż. Może jednak jestem bezpieczna.
Oparłam
się o ścianę i przymknęłam oczy. Kto by pomyślał, że tak to
się skończy. Siedzę w jakimś rozpadającym się budynku na
obrzeżach Nowego Jorku i śpiewam kołysanki. Nie zapominając o
machaniu nogami, rozważaniu miliona scenariuszy na przyszłość –
która nie nadejdzie, teraźniejszość – która jest jak ruchome
piaski i przeszłość – której nie da się zmienić, ale można
pomarzyć, co by było, gdyby. Najgorsze jest to, że jest jak jest.
I żadna modlitwa do żadnego Boga nie jest w stanie jej zmienić.
–
Pamiętaj Fallon, miej szacunek
do Boga, bo on cię osądzi. – Powtarzała matka.
Ale
ja już nie byłam Fallon Clarke. Byłam Kainda Coldarow. Czy Bóg
osądzi mnie, czy nie, Katja Millay miała rację – chyba nas
nienawidzi.
Wtedy
usłyszałam szelest. Minimalny, ale do wychwycenia. Odwróciłam się
błyskawicznie, jednak ciągle siedząc na krawędzi. Jeśli to wróg,
dowiem się, czy istnieje Bóg o wiele szybciej niż zamierzałam.
Powoli zaczęłam sięgać ręką do kabury, gdy usłyszałam głos.
Głos, od którego zjeżyły mi się włosy na głowie, a w oczach
pojawiły łzy.
–
Fallon?
–
Parker?
***
„Kocham
Cię, znajdziemy się przy dużych jeziorach.”. Ucałowałam lekko
kartkę i włożyłam ją do książki. Pamiętaj Parker. Pamiętaj.
Parker? Masz ochotę na spotkanie po latach? :D
Parker? Masz ochotę na spotkanie po latach? :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz