wtorek, 1 sierpnia 2017

Od Alice'a

Coś stęknęło, zatrzeszczało, nastąpił krótki moment ciszy, po czym...
BANG!
Rozległ się taki łomot, jakby komuś głuchemu nagle zachciało się zagrać na perkusji. Głuchemu i w dodatku przekonanemu, iż gra na perkusji polega na jak najmocniejszym waleniu we wszystko dookoła.
Zerwałem się na równe nogi przerażony, co nie było dobrym pomysłem, gdyż szafka, którą przed sekundą przeszukiwałem, okazała się mieć jeszcze górną część, do tego otwartą na oścież. Niby nic takiego, ale otwarte szafki zdają się czyhać na niczego nie spodziewających się ludzi niczym grabie leżące w trawie.
Czyli, jak łatwo się domyślić, przydzwoniłem w nią z całej siły.
Gdy się ocknąłem, leżałem na podłodze, a wszystkie postępy, jakie poczyniłem w związku z usłyszanym hałasem po prostu się zniwelowały i zostały zastąpione całkowitą dezorientacją. Przez chwilę nie wiedziałem nawet, jak się nazywam. Choć biorąc pod uwagę moją pamięć niczym dziurawe sito, to mogło mi się zdarzyć w każdym momencie.
Po kilku minutach wgapiania się tępym wzrokiem w kafelki, zdołałem zarejestrować - oprócz miażdżącego bólu głowy rozłupywanej na trzy nierówne połowy - jakieś ni to piski, ni to szlochy, dochodzące zza półprzymkniętych drzwi od łazienki, na podłodze której właśnie się wylegiwałem, oparty w najbardziej niewygodnej możliwie pozycji o wannę. Brzmiało to tak, jakby coś, co wypełzło z bagien zaklinowało się w połowie tego wypełzania i teraz rozpaczliwie wyło, wywołując u mnie ciarki.
Stęknąłem pod nosem, kiedy w końcu przestało kręcić mi się w głowie. Przytrzymałem swój łeb wstając, ponieważ w innym wypadku miałem wrażenie, iż wypada mi mózg. Co nie byłoby zbyt dobrym wyjściem, kiedy wokół apokalipsa zombie, a ty próbujesz przeżyć i jeszcze uratować od śmierci głodowej psa. Wybitnie wybrednego psa, warto dodać, który nie tknie niczego innego, jak tylko najdelikatniejsze kawałki mięsa w sosie, podane na talerzyku.
Ewentualnie czerstwego bajgla z torby, w której zdawał się leżeć dłużej, niż właściciel posiadał ową torbę.
Z wielkim trudem udało mi się wstać, a z pod-dreptaniem do drzwi na szczęście miałem już mniejszy problem. Zamiast bólu udało mi się skupić na sprawdzeniu przyczyny hałasu i dziwnych dźwięków.
Przeczucie tknęło mnie dopiero po dojściu do kuchni, skąd dobiegały zduszone piski. Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Skoro już mowa o wybrednym psie - to kto inny mógłby wydać z siebie taką symfonię dźwięków, zawalić pół domu i jeszcze - choć nienaumyślnie - znokautować swojego właściciela?
Z kwaśną miną zarezerwowaną na takie właśnie okazje, przestąpiłem próg. Widok kuchni uderzył we mnie niemalże w równym stopniu, co drzwiczki tamtej szalonej szafki. Brakowało jeszcze tylko okrzyku "Haaaaaiiiiaaagh!".
Kuchnia była...
Nie, to właściwie niezbyt dobre określenie.
Kuchni nie było.
Saruman już się o to postarał.
W pierwszej chwili właściwie psa nawet nie zauważyłem, zupełnie wyleciał mi z głowy, gdyż Saruman słysząc, iż się zbliżam - i to bynajmniej nie hopsałem radośnie - przezornie zamilkł i zlał się z tłem jak to tylko ogarnięte poczuciem winy psy potrafią. A ja tylko rozglądałem się po tym istnym pogorzelisku oszołomiony. Dopiero po chwili przez myśl mi przeszło, że taki rumor na pewno był słyszalny nie tylko w samym domu, ale i w we wcale nie najbliższej okolicy - co oznaczało zombiaki, a każdy wie, że zombiaki to coś więcej niż kłopoty.
Ogarnąłem bezmyślnie wzrokiem połamane szczątki szafek kuchennych, błyszczące wśród nich elementy szkła z rozbitego w pył stołu, jakieś sterczące gdzie-nie-gdzie kawałki metalu... I coś, co przypominało skrawek zasuszonego mięsa. Zmarszczyłem brwi i przyjrzałem się temu bliżej, nachylając się nad tym wszystkim i przytrzymując się framugi. Tak, chyba coś w rodzaju jerky. Tylko skąd się tu wzięło? Byłem pewien, że cały ten budynek został już dawno wyczyszczony ze wszystkiego, co przydatne, na to zresztą wyglądało  - przeszukane do cna. Tu w sumie nasuwa się z kolei pytanie, po co w takim razie ja tu szperałem, skoro już nic tu dawno nie zostało. Otóż, mnie był potrzebny, choć nie niezbędny, nadmanganian potasu. Który znajduje się niemalże wszędzie, a podczas apokalipsy z natury raczej się nie przydaje. Bo i po co?
Wróciłem do rzeczywistości i potroiłem ostrożność. Ten pasek mięsa mógł przecież zostać pominięty i leżeć gdzieś w szafce, ale istniał także zawsze cień możliwości, że ktoś tu był tuż przede mną i zastawił jakiegoś rodzaju pułapkę. Albo coś w tym stylu.
Ale nie zdążyłem długo się nad tym namyślić, ponieważ Saruman - nie słysząc mnie i nie widząc - najwyraźniej doszedł do wniosku, że mu odpuściłem. Ruchem szybkim jak kobra złapał kawałek mięsa i połknął go, nawet nie gryząc. Zanim zdążyłem się zdziwić, wkurzyć bądź przestraszyć - a co, jeśli był zatruty? - parsknąłem cichym śmiechem. Pies wyglądał doprawdy komicznie, ponieważ jego tylna część utknęła pod stosem zbutwiałych desek, zaś przednia wystawała spomiędzy dwóch nóg krzesła, o dziwo nienaruszonego. Brązowe oczy patrzyły na mnie z urazą i lekkim zdumieniem. Chyba nie rozumiał, dlaczego się z niego śmiałem. Machnął niepewnie końcówką ogona i poruszył uszami, jakby prosząc mnie, bym przestał się wygłupiać i pomógł mu wyjść z tej pułapki, która go tak nagle i znienacka zaatakowała. Toteż zanim jeszcze zdążyłem się porządnie wkurzyć, cała złość na psa ze mnie wyparowała. Jedynie obolały łeb dawał jeszcze o sobie znać, przypominając o całym zajściu.
Wyglądało na to, iż Saruman, wyczuwszy jerky, wskoczył na stół, po czym całym ciężarem wbił się w szafki, kiedy szklana tafla nie wytrzymała jego ciężaru. Tym sposobem zdemolował całe pomieszczenie - ale i tak udało mu się dostać to, czego chciał. Tylko to jedno ocalałe krzesło mnie zastanawiało...
Westchnąwszy, przestąpiłem ostrożnie przez szkło. Po kilku nieudanych próbach udało mi się wyswobodzić zwierzę patrzące na mnie skruszonym wzrokiem. Choć taki chudy, Saruman był jednak dużym i ciężkim psem, więc zanim wyniosłem go na korytarz, przemieszczając się po zagraconej kuchni metodą żabich skoków, zdążyłem się już porządnie zdyszeć. Wypuściłem ostrożnie psa z objęć, spodziewając się oczywiście, że rozradowany zwierzak pomknie natychmiast robić burdel w innych pokojach zakurzonego domku, ale nie - pomachał tylko ogonem w podzięce i kiedy zrozumiał, że nie uda mu się polizać mnie po twarzy, usiadł w kącie ze zwieszonym nisko łbem. Przewróciłem oczami, poklepując go lekko po łopatce na pocieszenie. Przynajmniej nie był ranny. No i to mięso nie było zatrute.
- No. Ludzie powinni zostawać tam, gdzie się ich postawiło. - przypomniałem mu tonem, jakbym wygłaszał jedną z ludowych mądrości, po czym się zawahałem. - ...Psy też.
Kiwnąłem z zadowoleniem głową i zaraz się skrzywiłem, ponieważ skutkowało to tylko kolejną falą mdlącego bólu.
Meh. Zombiaki mi nie straszne, ale niech no tylko na horyzoncie pojawi się kredens...
Pokuśtykałem z powrotem do łazienki, tym razem ze szczególną ostrożnością grzebiąc w dolnej szafce. Dość szybko znalazłem mały pojemniczek z zakrętką ubrudzoną nieco na fioletowo. Potasu nadmanganian, przeczytałem na nieco zatartej ze starości etykiecie i schowałem pojemnik do nieodłącznej torby, wiszącej na moim prawym ramieniu. Była prawie pełna, ponieważ zdążyłem już wcześniej przeszukać cały domek i zabrać wszystko to, co dla mnie było niezbędne, a dla większości ludzi bezużyteczne.
Westchnąłem jeszcze raz i podniosłem się na nogi, tym razem zachowując potrójną ostrożność. Nie tylko co do szafki, ta była zamknięta - możliwe było, że nieumarli szwendający się w pobliżu usłyszeli tłukące się szkło i już zmierzali w naszym kierunku. Bardzo możliwe, biorąc pod uwagę fakt, iż jedna z szafek wypadła przez okno, a to już na pewno zbudziłoby nawet umarłego. Na szczęście postawiłem na czatach Sarumana, a psi nos potrafił wychwycić zapach zgnilizny na znaczne odległości.
Wróciłem na korytarz. Saruman siedział cicho tam, gdzie go zostawiłem, więc byłem spokojny. Od czasu do czasy pies zerkał jednak w stronę kuchni, czy też raczej tego, co z niej zostało. Nie słyszałem niczego, a przecież gdyby ktoś tam był, szkło chrzęszczące pod nogami już dawno by go zdradziło. No a zombiak na pierwsze piętro przez okno raczej nie wlezie. Nie przejąłem się więc zbytnio jego dziwnym zachowaniem, stwierdzając, że pewnie wciąż czuje się niepewnie po tym, co tam narobił. Dla upewnienia go w fakcie, że już się na niego za to nie gniewam, poklepałem go po łbie, ale nie pomogło zbytnio. Zaskamlał tylko i powęszył chwilę w powietrzu, wciąż zerkając w stronę kuchni. Ale nie ruszył się. Uznałem, że pewnie nieumarli już się zbliżają. Zaniepokoiło mnie to nieco, ale przecież i tak się już zbieraliśmy. Jedyne co jeszcze musiałem wziąć, to moją kuszę ze stolika w przedpokoju - i mogliśmy uciekać. Zmarli raczej by nas nie dogonili. Odwróciłem się więc, wyciągając dłoń w stronę mojej kuszy, kiedy usłyszałem cichy stuk szkła za sobą i głuche warknięcie Sarumana. Spróbowałem szybko złapać broń, ale jeszcze szybciej tego zaprzestałem, kiedy usłyszałem ciche kliknięcie odbezpieczanego pistoletu. Przymknąłem oczy i westchnąłem, podnosząc ręce bez obracania się. Lufa znajdowała się tuż przy mojej głowie, czułem jej chłód na skórze. Saruman warczał coraz głośniej i pewnie niedługo by się rzucił na mojego oprawcę, co z pewnością nie byłoby dla niego najlepsze. Znaczy, dla psa, nie gościa z pistoletem.
- Każ mu się uspokoić, albo go zastrzelę. - Nieznajomy warknął, jakby czytając mi w myślach. - I nie odwracaj się. - dodał, kiedy spostrzegł, że próbuję na niego zerknąć. Dostałem w łeb lufą, bardzo lekko, ale moja głowa i tak zaprotestowała bólem przeciwko takiemu traktowaniu.
Syknąłem, ale posłusznie stałem w miejscu. Wolałem, żeby mojemu psu nic się nie stało, więc wydałem mu komendę, by został i usiadł. Posłuchał, ale musiałem powtórzyć ją jeszcze dwa razy, zanim warkot przeobraził się w skamlenie.
- Nie ruszy się, chyba że wydam mu rozkaz. - wycedziłem przez zęby. Jakoś nie przychodziło mi do głowy żadne rozwiązanie tej sytuacji. Gościu musiał siedzieć gdzieś na zewnątrz, najpewniej na drzewie naprzeciwko okna lub na fasadzie czy parapecie od zewnętrznej strony. Innej opcji nie było, gdyby znajdował się w kuchni, któreś z nas natychmiast by go zauważyło.
Albo ją. Licho go tam wie.
Cichy szelest materiału za mną zdradził mi, że nieznajomy kiwnął głową. Wciąż trzymając ręce w górze, starałem się wymyślić jakieś wyjście z tego bagna, w które właśnie wpadłem.

<Ktoś, coś? ;^;>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz